Z „Dziennika podróży”:
Margo jest na miejscu piętnaście minut wcześniej tak samo jak ja, więc witamy się (nigdy wcześniej jej nie widziałam, znalazła mnie przypadkiem na stronie Couchsurfingu po tym jak opublikowałam tam otwartą prośbę o przenocowanie w stolicy Gruzji, a ona odkryła, że mamy wspólnych znajomych na Facebooku) i ustalamy dalszy plan działania. Postanawiamy pospacerować jeszcze trochę, a potem udać się na kolację do gruzińskiej restauracji. Po drodze lądujemy na pewnym targu ze starociami, sztuką i pamiątkami z Gruzji dla turystów, a potem z inicjatywy Margo zachodzimy do nowo otwartego imponującego urzędu i niedawno posadzonego parku (Gruzinka mówi mi, że nie była w Tbilisi 9 miesięcy, bo tyle trwał jej projekt w Polsce, wróciła już cztery tygodnie temu i wciąż odkrywa nowe inwestycje w mieście – nie miała na przykład pojęcia, że otwarto kolejkę linową. Ja chwalę bardzo szybki rozwój Gruzji, ale ona informuje mnie, że odbywa się on bez odpowiedniej dbałości o los jej mieszkańców – prędko powstaje nowa infrastruktura o znaczeniu prestiżowym i turystycznym, ale odbywa się to kosztem polityki socjalnej państwa wobec jego obywateli, co widać na przykład po dużej liczbie żebraków). Wreszcie docieramy do restauracji polecanej przez Margo, ale obsługa okazuje się dość obcesowa – najpierw musimy zmieniać stoliki dwa razy, bo nie odpowiada im ten, który wybrałyśmy, a potem jesteśmy świadkami sceny, gdzie kelnerka odmawia obsługiwania gości, którzy chcieli usiąść na tarasie, twierdząc, że się od tego przeziębi. Jedzenie natomiast okazuje się bardzo dobre – raczymy się gruzińskim piwem i chaczapuri. Przy tej okazji Margo informuje mnie, że to co podaje się w licznym krakowskich knajpach o nazwie „Gruzińskie chaczapuri”, jest chaczapuri tylko z nazwy, o czym przekonała się, chcąc pokazać swojej koleżance z Ukrainy, jak smakuje ten gruziński przysmak. ;)
Kolejny z mijanych po drodze kościołów.
Wspomniany wyżej targ.
Sprzedawcy nie zajmowali się za bardzo swoimi kramami, woleli się raczej udzielać towarzysko. ;)
Gdzieś po drodze...
... do urzędu, który widzicie po lewej.
Odbicie w jakichś drzwiach.
Jakaś wąska odnowiona (ale ukryta) uliczka, którą pokazała mi Margo.
Kolejna "miłość" w Tbilisi. :) Czyżby kogoś zainspirował gruziński język miłości? ;)
Most prowadzący do parku...
... widoki rozciągające się z niego...
... i sam park w całej okazałości.
Gdzieś w dalszej drodze.
"German Bar" w Tbilisi. :D
Łaźnie siarkowe...
...i ich okolice. Znajduje się tam budynek stylizowany na meczet i uroczy kanion. Po prawej widzicie pana na rusztowaniu, bo "meczet" był akurat w remoncie. ;)
To właśnie tu znajdowała się knajpa, w której jadłyśmy. ;)
I na koniec - nasz posiłek. :)