niedziela, 31 sierpnia 2014

Matadero.

Z góry wiedziałam, że wyprawa na El Rastro w poszukiwaniu sztuki ulicznej skończy się porażką, postanowiłam się więc zabezpieczyć i zaplanowałam też inną atrakcję na ten dzień. Były nią właśnie odwiedziny w Matadero, czyli centrum sztuki współczesnej mieszczącym się w zmodernizowanej starej rzeźni. To miejsce zdecydowanie ma klimat i warto się tam wybrać, ale nie w niedzielne popołudnie - może i w Madrycie sjesta nie jest tak częsta, jak na Camino, ale jednak się zdarza. ;)

Matadero.




Jedną z nielicznych wystaw, które udało nam się zobaczyć, była wielkoformatowa instalacja współczesnej artystki dotycząca procesu artystycznego i ciszy. Obok - Coby zaglądająca do jednego z budynków, który okazał się wielkim zadaszonym ogrodem pełnym kotów. ;)






Znów polski akcent - na wystawie plakatów nie zabrakło naszych rodzimych twórców. :)






piątek, 29 sierpnia 2014

El Rastro.

El Rastro to największy pchli targ w stolicy Hiszpanii. Wybrałam się tam z Coby w którąś niedzielę lipca, bo mój przewodnik z Free Walking Tour polecił mi właśnie to miejsce, kiedy go zapytałam, czy zna jakąś dobrą miejscówkę, żeby poobcować trochę ze sztuką uliczną w Madrycie. Nie robiłam sobie zbyt wielkich nadziei, że rzeczywiście będzie to coś związanego ze street artem, bo akurat wiedziałam już wcześniej mniej więcej co to za miejsce i planowałam wybrać się tam w najbliższej przyszłości z powodów całkowicie niezwiązanych ze sztuką uliczną. Jednak to, że podczas zadawania pytania akurat wręczałam mu 5-eurowy banknot jako napiwek za wycieczkę, sprawiło najwyraźniej, że poczuł się zobowiązany by mi coś polecić i to była pierwsza rzecz, która przyszła mu do głowy. ;) W każdym razie absolutnie nie żałuję, że się tam wybrałyśmy (mimo że to miejsce na pierwszy rzut oka nie ma za wiele wspólnego ze sztuką uliczną... co może okazać się złudnym wrażeniem - ale nie ubiegajmy faktów ;) ), bo El Rastro to absolutnie kuriozalne połączenie swojskiego bazaru z wszelką tandetą, targu z rękodziełem oraz giełdy antyków. Zdecydowanie warto zobaczyć to na własne oczy. ;) Íñigo powiedział mi też, że w tej okolicy jest wiele fajnych barów, żeby się czegoś napić oraz coś przekąsić. Niewątpliwie jest to prawda - tyle tylko, że jak to w Hiszpanii: w okolicach pory obiadowej nie ma tam gdzie szpilki wcisnąć. :) Dlatego też my ostatecznie wylądowałyśmy w "typowej hiszpańskiej taniej knajpie" - gdzie po lanczowym szczycie na podłodze wala się mnóstwo papierowych chusteczek i innych śmieci, wszędzie stoją brudne talerze, a czystość wody, w której myte są szklanki, pozostawia do życzenia tyle, że do picia decydujesz się zamówić Colę w puszce - tak dla pewności. ;)

El Rastro.













Nie zabrakło też polskiego akcentu - niestety, nie udało mi się odnaleźć tej książki na kupce i wyglądało no to, że sprzedawcy został tylko ten fragment obwoluty. ;)



I na koniec - nasze patatas bravas na obiad. Może i knajpa była brudna, ale były bardzo dobre, a sos jeszcze lepszy. Trzeba tylko pamiętać, że jedna osoba zdecydowanie nie jest w stanie przejeść takiej góry kartofli i jeden talerz należy zamawiać na dwoje. ;)

wtorek, 26 sierpnia 2014

Escorial.

Madryt i okolice zwiedzałam podczas tego pobytu na trzy sposoby:
1) klasycznie, czyli w pojedynkę;
2) z moją koleżanką Coby, mieszkanką Londynu, która tak jak ja była au pair w Tres Cantos;
3) z host rodzinką.
W dzisiejszym poście mamy więc jedno zdjęcie z wycieczki sposobem nr 2, a potem kilkanaście z innej sposobem numer 3 - zacznijmy jednak od początku. Podczas naszego pierwszego wspólnego wypadu do Madrytu wybrałyśmy się z Coby na meet-up, gdzie można było poznać innych obcokrajowców przebywających akurat w stolicy Hiszpanii. Weszłyśmy do knajpy, gdzie odbywało się spotkanie i... praktycznie natychmiast stamtąd wyszłyśmy, bo okazało się, że roiło się tam od starszych facetów, którzy usilnie starali się kogoś poznać. W ramach pocieszenia po tym nieudanym wypadzie postanowiłyśmy się wybrać do miejsca, które nie mogło nas rozczarować - czyli do przypadkowej knajpy serwującej chocolate con churros. ;D Okazało się, że po pierwszej wpadce miałyśmy sporo szczęścia, bo kawiarnia, która akurat się nam wtedy napatoczyła, było to nic innego jak słynny Valor od lat toczący bój z San Ginés o tytuł najlepszej chocolaterii w Madrycie (o tym wszystkim dowiedziałam się oczywiście dopiero po fakcie z internetu, bo wtedy cieszyłyśmy się tylko, że możemy przekąsić coś słodkiego na pociechę ;) ). Zjadłyśmy więc w Valorze przepyszne churros, wypiłyśmy wyśmienitą czekoladę i mogłyśmy pogodzone z losem wracać do Tres Cantos. ;)
Jeśli zaś chodzi o resztę zdjęć, pochodzą one z wycieczki z host rodzinką do miejsca, które chciałam zobaczyć od chwili, gdy tylko przeczytałam o nim w podręczniku do historii dla klas drugich liceum, czyli z królewskiej rezydencji Escorial. Mogłaby ona być Wersalem Madrytu, gdyby nie jeden drobny fakt - to, że wzniesiono ją w zupełnie innym stylu: nie ozdobnym, a powściągliwym i surowym. Kompleks jest ogromny i jadąc w jego kierunku, widać z daleka, jak góruje nad otaczającym go miasteczkiem. Ponadto, powstał niezwykle szybko (w ciągu około 20 lat), jakby Hiszpanie zapomnieli na jakiś czas, co to "mañana". ;) Zwiedzanie w piątkę było trochę kłopotliwe, bo dzieciaki ciągnęły do przodu, a ja chciałam zwiedzać wolniej, ale rodzice potrafili je opanować, więc wycieczkę wspominam bardzo miło, zwłaszcza, że Escorial naprawdę warto zobaczyć - szczególnie niesamowitą klatkę schodową, bibliotekę i panteon królów. Po zwiedzaniu pałacu udaliśmy się (jak to Hiszpanie ;) ) na obiad do restauracji, gdzie (siedząc na dworze pod parasolami, do których były zamontowane małe automatyczne... spryskiwacze, które w regularnych odstępach czasu zraszały nas chłodną wodą xDD) napchaliśmy się tak , że sił starczyło nam tylko na krótki spacer po miasteczku, dojście do lodziarni, w której dzieciaki dopchały się lodami i przechadzkę po pałacowym ogrodzie. ;) W tym momencie należy się Wam krótkie wyjaśnienie: są trzy powody, dla których zdjęcia z Escorialu nie są tak dobre, jak mogłyby być. Po pierwsze, wewnątrz pałacu nie można było robić zdjęć, po drugie, miałam ze sobą obiektyw portretowy, wiec trudno było coś wcisnąć w kadr, a po trzecie słońce świeciło tak mocno, że na zdjęciach powychodziły okropne kontrasty. Musicie się więc zadowolić tym, co jest, albo jeszcze lepiej - samemu wybrać się do Escorialu i zobaczyć wszystko na żywo. ;)

Chocolate con churros w Valorze.

Escorial.

Trafiliśmy akurat na ślub, więc Maria Luz była wniebowzięta. ;)





Spacer po miasteczku.







A na koniec pałacowe ogrody...



... z których rozciągały się niezłe widoki.