czwartek, 30 kwietnia 2015

Groningen.

Do Groningen przyjechałyśmy blablacarem, a potem znalazłyśmy uroczą kamienicę nad kanałem, gdzie mieszkała dziewczyna ze Szwecji, która zgodziła się nas przenocować po moim ogłoszeniu na grupie EVS-Couchsurfing. Byłyśmy pierwszymi gośćmi w mieszkaniu, które od niedawna wynajmuje ze swoim chłopakiem i nieźle się musiałyśmy nagadać, bo oboje byli raczej małomówni. Następnego dnia w siąpiącym deszczu pospacerowałyśmy trochę po mieście, ale niestety okazało się, że za wiele do zobaczenia tam nie ma. Widać było głównie rowerzystów i sieciowe sklepy, więc dość szybko nam się to znudziło. Potem wsiadłyśmy w autobus i ruszyłyśmy na lotnisko. A w Gdańsku czekała nas niespodzianka: dzięki korzystnym wiatrom samolot wylądował 45 minut przed planowaną godziną przylotu. :D

























sobota, 25 kwietnia 2015

Amsterdam.

Z Maastricht do Amsterdamu przyjechałyśmy pociągiem, obserwując przesuwający się za oknem płaski krajobraz, co przypomniało mi przechwałki współlokatora naszej couchsurfingowej hostki, który będąc Holendrem z krwi i kości, próbował nasz przekonać, że znajdujące się w pobliżu ich miejsca zamieszkania 300-metrowe wzgórze, to jedna z większych atrakcji w okolicy. Gdy znudziło mi się wyglądanie przez okno, przeszłam do rozmyślań nad tym, dlaczego w pociągach NS jest darmowe wi-fi, ale za to nie ma gniazdek z prądem. Niestety, nim udało mi się rozwiązać tę zagadkę, już byłyśmy na miejscu.

W Amsterdamie spędziłyśmy w sumie dwa dni wypełnione spacerami wzdłuż kanałów, uciekaniem przed pędzącymi rowerami i wdychaniem oparów marihuany, które zagryzałyśmy stroopwaflami. Byłyśmy na Free Walking Tour, gdzie udało mi się wygrać dla Polski "Puchar Narodów" (czyli ekologiczne orzeszki ziemne w białej czekoladzie) za poprawne odpowiedzi na pytania przewodnika. Niestety, było to chyba jedyne darmowe oprowadzanie, którego nie polecam - miałam wrażenie, że opowieści o zabytkach i historii były tylko dodatkiem do reklam co drugiego mijanego przez nas sklepu czy baru. 

Noc spędziłyśmy na lotnisku, bo stwierdziłyśmy, że nie mamy zaufania do osoby, która zaproponowała nam nocleg na Couchsurfingu, a ho(s)tele kosztowały od 50 euro wzwyż. Wcześniej zapewniłam Alę, że to żaden problem, biletów nikt nigdy nie sprawdza, a ochronie jest w sumie wszystko jedno, bo nocą na lotniskach i tak kręci się całkiem sporo ludzi. Koło dziewiątej wieczorem byłyśmy już na Schiphol, znalazłyśmy dobrą miejscówkę i rozbiłyśmy obóz, aż tu nagle koło dziesiątej wieczorem podszedł do nas ochroniarz i zapytał... czy mamy bilety, bo przed północą ochrona obejdzie wszystkie czekające osoby i o to zapyta. Szybko zaczęłyśmy ściemniać, że uciekł nam pociąg i samolot, wszystko w ogóle nam uciekło, nie mamy już pieniędzy, czekamy na przelew od rodziców i liczymy na to, że jutro uda nam się złapać jakiś samolot, bo przecież zaczyna się nowy semestr na uczelni i w ogóle. Facet spojrzał na nas ze współczuciem i stwierdził, że musimy tę historię powtórzyć tym innym ochroniarzom, to może pozwolą nam zostać, ale w sumie może być ciężko.

Następne półtorej godziny spędziłyśmy na nerwowym omawianiu strategii, usztywnianiu się na widok każdego faceta w mundurze i pośpiesznym ładowaniu telefonu ("Wszystko wszystkim, ale jak nie będzie na czym złapać wi-fi, to będzie koniec świata"). W międzyczasie widziałyśmy, jak ochrona sprawdza ludzi na dole (siedziałyśmy na piętrze przy schodach), jak wdaje się z nimi w kłótnie i jak ich gdzieś odsyła. Wreszcie jeden z policjantów przeparadował przed nami, uśmiechnął się i powiedział "hey" podejrzanym tonem. Napięcie wzrastało. Jednak do 23:45 nikt do nas nie podszedł, sytuacja się uspokoiła, a ochroniarze zniknęli z pola widzenia. Stwierdziłyśmy, że w takim razie idziemy spać.

Noc minęła niezakłócenie.