niedziela, 20 września 2015

Ennis & Mallow (Inis & Mala).

Nadchodzi ostatni dzień objazdówki po Irlandii. Nie mam za bardzo na niego pomysłu, wiem tylko, że wieczorem muszę dotrzeć do Cork, gdzie rozpocznę swoją dwumiesięczną przygodę jako au pair (kiedy piszę te słowa rzeczona przygoda właśnie się kończy. Obok mnie stoi spakowany plecak, a w zasięgu wzroku leży karta pokładowa na jutrzejszy samolot). Postanawiam pójść za radą mojej hostki z Galway i zrobić po prostu dwa przystanki po drodze - w Ennis oraz Mallow. Tak jak radziła, odpuszczam też Limerick, bo podobno nic tam nie ma. Zwykle takie stwierdzenie by mnie nie przekonało, ale moje dotychczasowe irlandzkie doświadczenia potwierdzają tę gorzką prawdę - w irlandzkich miastach i miasteczkach naprawdę nic nie ma. ;)

Ennis okazuje się strzałem w dziesiątkę - to miejsce ma chyba największe stężenie uroczych witryn sklepowo-barowych na metr kwadratowy w Irlandii. Z kolei Mallow... dość powiedzieć, że podczas moich podróży tak na serio bałam się tylko dwa razy. Na dworcu kolejowym pełnym pijanych ludzi w Hanowerze, kiedy gonił mnie jakiś szalony Rosjanin i właśnie w Mallow, gdzie miałam nieprzyjemność czekać na opóźniony o prawie godzinę autobus na przystanku okupowanym przez irlandzki margines społeczny.

No ale chociaż ruiny zamku mieli fajne.





























niedziela, 13 września 2015

Cliffs of Moher, czyli 4 pory roku.

Siedzę w Bus Éireannie i z nerwów ssie mnie w żołądku, bo co zrobię, jeśli będzie dziś lało? Pogodę zaczęłam sprawdzać już dwa dni temu, chociaż wiem, że to bez sensu, bo irlandzkiej aury nie da się przewidzieć. Ot i dowód: yr.no, czyli najlepsza strona z prognozą jaką znam (najlepsza za granicą, bo w Polsce jestem lokalną patriotką i sprawdzam tu), pokazywała na dziś same słoneczka. W rzeczywistości za oknem autobusu szaleje właśnie ulewa totalna, świat spowiła szarość, deszcz siecze o szyby, hula wiatr. Pozostaje tylko mieć nadzieję na to, że zaraz przeleci, zaczynam więc wznosić modły, błagalnie składając ręce z poobgryzanymi paznokciami.

I rzeczywiście, choć takie nawałnice zdarzają się jeszcze dwa razy podczas jazdy, a na klifach łapie mnie przelotny deszcz, pogodę mam jak marzenie. Zza chmur wychodzi nawet słońce, wiatr też jest do zniesienia, chociaż bez czapki byłoby ciężko. Tego dnia po kolei odczuwam na własnej skórze cztery pory roku. Ale kiedy staję u podnóża klifów i po raz pierwszy rozglądam się dookoła, wiem jedno: żadna (nie)pogoda nie byłaby w stanie odwieść mnie od przejścia dwudziestokilometrowej trasy widokowej z Doolin do Liscannor. Majaczący w oddali krajobraz przyciąga jak magnes.

Wędrówka wzdłuż klifów to uczucie przejmującego szczęścia. To nieustanny uśmiech na twarzy. To oddychanie pełną piersią. To radosne "hello" mówione do osób mijanych na szlaku, które okazują się Niemcami, więc patrzą na ciebie z wyrazem absolutnego zaskoczenia na twarzy.

To widoki, których się nie zapomina.