środa, 30 lipca 2014

Bruksela.

Rano rozwiązałam zagadkę dotychczasowej podróży - dlaczego moje trampki tak szybko przemakają, a na dodatek codziennie wieczorem okazuje się, że mam dziurę w jednej skarpetce w bardzo specyficznym miejscu? Ano dlatego, że nie wiadomo jak i kiedy w podeszwie prawego buta zrobiła mi się dziura. Byłam zszokowana tym faktem, a zwłaszcza tym, że nie odkryłam tego od  razu. ;) Trampki musiałam więc wyrzucić i byłam skazana na sandały, więc żywiłam gorącą nadzieję, że już więcej nie będzie padać. ;) Na szczęście po wyjściu z domu okazało się, że słońce świeci mocno i zapowiada się piękna pogoda, więc ochoczo ruszyłam w miasto. Zwiedzanie Brukseli zaczęłam od dzielnicy europejskiej, ale niestety dotarłam tam za wcześnie, żeby wejść do Parlamentarium, więc przeszłam się tylko po okolicy i ruszyłam dalej. Na pieszo dotarłam do centrum, gdzie skierowałam swoje kroki na Grand-Place, który prawdopodobnie zrobiłby na mnie ogromne wrażenie - gdyby jedna pierzeja nie była w remoncie, a dookoła nie rozstawiano właśnie trybun w ramach specjalnej strefy kibica na mecz reprezentacji Belgii, który miał się odbyć tego dnia. ;) Tam właśnie dołączyłam do darmowej wycieczki z przewodnikiem i jak zawsze dowiedziałam się sporo ciekawych rzeczy, ale też utwierdziłam się w przekonaniu, że za Sandemanem nie przepadam. Niby wszystko jest w porządku, ale u nich po mieście oprowadza zawsze rodzimy użytkownik języka angielskiego, czyli najczęściej jakiś ekspat z Wielkiej Brytanii, więc zamiast wyjątkowego lokalnego kolorytu dostajemy raczej brytyjskie spojrzenie na świat - nie do końca o to mi chodzi, kiedy podróżuję, no ale cóż, lepszy rydz niż nic. ;) Na dodatek nasza grupa liczyła chyba z pięćdziesiąt osób, bo mimo że na starcie pojawiło się kilku przewodników, zdecydowali, że nie podzielą nas między siebie (może akurat James, który nas oprowadzał, pilnie potrzebował kasy? ;) ). W związku z tym w Brukseli nie powstało zbyt wiele dobrych zdjęć - trudno się fotografuje w takim tłumie. ;) W tym momencie pragnę zaznaczyć, że to nie jest tak, że nie polecam Sandemana (w niektórych miastach i tak działa tylko ta firma) - jednak decydując się na wycieczkę z nimi, trzeba brać wymienione wyżej rzeczy pod uwagę, bo to nie jest ten typ oprowadzania jak w Zurychu, gdzie grupa jest bardzo mała, a na koniec dostaje się kupon na darmowe brownie w najstarszej wegetariańskiej knajpie świata. ;) Schodziliśmy Brukselę wzdłuż i wszerz, więc na jaw wyszły następujące dwie rzeczy - sporo tu sztuki ulicznej, co bardzo przypadło mi do gustu, ale ogólnie mają tam dziwną tendencję do stawiania jakichś współczesnych koszmarków architektonicznych dokładnie naprzeciwko starszych majestatycznych budynków. Po wycieczce za radą mojej gospodyni z poprzedniej nocy udałam się w okolice Palais de Justice - sam budynek jest dość imponujący i warto go zobaczyć, a że znajduje się na szczycie sporego wzgórza, rozciąga się stamtąd niezły widok na Brukselę. Po drugiej stronie miasta widać nawet Atomium. ;) Potem wróciłam do centrum, żeby coś przekąsić - zdecydowałam się oczywiście na belgijskie frytki i gofra na deser. ;) Dość trudno było znaleźć jakąś budkę z frytkami, a kiedy już jakieś miejsce znalazłam, okazało się, że są zaledwie przeciętne. Na szczęście złe wspomnienie zatarłam następnego dnia w Gandawie, gdzie dostałam najprawdopodobniej najlepsze frytki na świecie, więc czekajcie (nie)cierpliwie do następnego posta, żeby dostać dokładniejsze namiary. ;) Po posiłku udałam się na dworzec kolejowy, żeby udać się właśnie do Gandawy, a tam czekała na mnie ogromna niespodzianka - okazało się, że z powodu strajku kolejarzy pociągi tego dnia nie kursują. Musielibyście zobaczyć moją minę, kiedy mnie o tym poinformowano, żeby wiedzieć, jak bardzo taki rozwój wypadków pokrzyżował mi plany. Przecież dziś o dwudziestej byłam umówiona na rozmowę na skypie z host rodzinką, a na następny dzień miałam już kupiony bilet na autobus na lotnisko właśnie z Gandawy! Na dodatek mój budżet nie przewidywał nagłych dodatkowych wydatków na nocleg (tam miałam już zaklepane spanie, znów u znajomych znajomych), więc po odrzuceniu romantycznej wizji koczowania na dworcu (Bruxelles-Central naprawdę się do tego nie nadaje), zadzwoniłam do mojej gospodyni z poprzedniej nocy, żeby zapytać, czy zgodziłaby się mnie przyjąć jeszcze dziś. Ostatecznie skończyło się to tak, że spałam u niej pod jej nieobecność, bo ona akurat nocowała u swojego chłopaka, a do Gandawy ruszyłam pociągiem następnego dnia z samego rana. :)

Dzielnica europejska.
Po drodze do centrum widziałam grupę ludzi robiących różne akrobacje, które miały zabawiać pieszych i kierowców, gdy na skrzyżowaniu paliło się czerwone światło. :)
Centrum.
Po tym jak znalazłam wlepkę Loesje nie mogłam nie pokochać Brukseli. ;)


Widok spod Palais de Justice.
Wspomniane wyżej trybuny na Grand-Place, tymczasowo wykorzystywane przez turystów jako miejsce na odpoczynek. ;)
No i na koniec - frytki. ;)

środa, 23 lipca 2014

Brugia/Brugge.

Do Brugii dostałam się w znany Wam już sposób - autobusem flibco.com, którym znów jechałam sama z kierowcą. :) Oczywiście, po drodze zaczęło lać jak z cebra i nie chciało przestać, więc dotarłszy na dworzec (który jest dosyć zabawnym budynkiem - z jednej strony świeżo wybudowanym i ultranowoczesnym centrum z rodzaju "Parkuj i jedź" (w wersji belgijskiej... "Kiss & ride" ;) ), a z drugiej strony dawno nieodnawianą halą dworcową z wyposażeniem z - na oko - lat pięćdziesiątych), postanowiłam tam trochę poczekać, a nóż widelec się fukśnie i przeleci, w końcu co można robić na mieście o ósmej rano? Niestety, po pół godzinie za wiele się nie zmieniło, po czterdziestu minutach też nie, ale deszcz trochę zelżał, więc stwierdziłam, że nie ma na co czekać, naciągnęłam płaszcz przeciwdeszczowy i ruszyłam w drogę. Ledwo wyszłam i dałam się zwieść z wyznaczonej trasy plenerowej wystawie fotograficznej na temat zabytkowych budynków w strefach konfliktu, nastąpiło wielkie oberwanie chmury. Znalazłam najbliższy daszek (przy wejściu do publicznej toalety xD) i ukryłam się tam, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać. Po jakimś czasie deszcz znowu trochę zelżał, więc ruszyłam dalej, po czym znów się rozpadało i musiałam się schować, i tak dalej (na jednym z takich przymusowych postojów nawiązałam znajomość z jakimś amerykańskim staruszkiem, który odłączył się od swojej wycieczki, bo nie miał parasola ani nic w tym stylu i nie chciał moknąć, więc postanowił przeczekać. Pomógł mi założyć płaszcz przeciwdeszczowy na plecak, a na wieść, że jestem z Polski, wyraźnie się ożywił i powiedział, że tam będzie ich następny przystanek podczas rejsu - nie miałam serca mu tłumaczyć, że prawdopodobnie jest jedną z miliarda tych osób, które pomyliły "Poland" z "Holland" ;) ), aż do momentu, kiedy udało mi się dotrzeć do Muzeum Frytek... w chwiili, kiedy chmury zaczęły się oddalać i wyglądało na to, że to koniec ulewy. :D Doszłam do wniosku, że taki najwyraźniej już mój los i cała mokra (ale za to ze stoickim spokojem) ruszyłam na zwiedzanie, kupiwszy po drodze bilet łączony upoważniający mnie później do odwiedzenia również Choco-Story. Okazało się, że są to muzea w stylu Muzeum Currywurst w Berlinie - całkiem ciekawe, ale trochę się za bardzo cenią, jak na swój niezbyt duży metraż. Czyli można sobie spokojnie odpuścić, chociaż niekoniecznie wtedy, kiedy jesteście przemoczeni do suchej nitki i marzycie tylko o tym, żeby się trochę wysuszyć. ;) Oczywiście, kiedy wyszłam z Choco-Story, słońce grzało jak głupie i rzuciłam się zmieniać swoje trampki na sandały. Potem przymontowałam je do plecaka, żeby choć trochę wyschły i poczułam się znów jak na Camino - w sumie czuję się tak za każdym razem, kiedy wędruję z tym plecakiem, bo był on wtedy moim nieodłącznym towarzyszem, ale przyczepianie do niego różnych rzeczy do wyschnięcia potęguje ten efekt. ;) Potem zwiedzanie poszło już z górki - połaziłam tu i tam, podenerwowałam się na wszędobylskie wycieczki, które nagle wyległy na miasto, pozachwycałam się bocznymi pustymi uliczkami, poobserwowałam łódki z turystami pływające po kanałach (Brugię nazywa się także "Wenecją Północy" - całkiem zasłużenie, gdyby ktoś pytał mnie o zdanie), spróbowałam pralinek ze słynnego "Leonidasa", skusiłam się na belgijskie gofry z ulicznego stoiska (które, jak się później okazało, należało do sieciówki "Panos", ale i tak były to najlepsze gofry, jakich spróbowałam w Belgii) i znalazłam polski sklep (nie był jednak tak zachęcający jak "Mleczko" w Londynie ;) ). A potem nie zostało mi nic innego, jak udać się do Brukseli, gdzie spałam u znajomej moich znajomych z EVS-a. :) W tym momencie pragnę zaznaczyć, że bilet na pociąg z Brugii do Brukseli kosztował mnie tylko 6 euro, dzięki specjalnej taryfie dla osób poniżej 26 roku życia ("Go pass 1"). Zaiste, powiadam wam, nie ma tańszego kraju do zwiedzania w Europie Zachodniej niż Belgia. ;)

Takie kolorowe słupy ustawiono pod dworcem w Brugii. Jak się później okazało, spotkać można je w każdym mieście. :)
Rowery były oczywiście wszędzie. :)
Spacer w deszczu. ;)
Muzeum Frytek.
Choco-Story.
Włócząc się po mieście.

Pralinki...
... i gofry. :)
Mundial trwał, a Belgia zakwalifikowała się do kolejnego etapu. ;)
I na koniec - polski sklep. ;)