Au pair

Nie pamiętam już nawet dokładnie, kiedy i jak dowiedziałam się o programie "Au pair". Pewnie zaczęło się od znanej wszystkim w internetowym światku Uli i jej relacji z pobytu w USA. Mnie do Ameryki nigdy nie ciągnęło, miałam swoje EVS-owe plany,  no i nie bardzo uśmiechało mi się robić sobie kolejną roczną przerwę, ale pomysł, żeby zostać summer au pair zawsze miałam gdzieś z tyłu głowy jako zapasowy plan na wakacje. Jako że w tym roku okazało się, że jestem za młoda na wszystkie fajne staże (bo wiecie, w momencie składania podania musicie mieć ukończony co najmniej pierwszy rok studiów...), stwierdziłam, że dobrze byłoby powrócić do tego starego pomysłu. I tak na początku maja siadłam do komputera i wypełniłam swój profil na aupair-world.net. Przeżyłam kilka dni czarnej rozpaczy, kiedy nie dostawałam żadnej pozytywnej odpowiedzi, potem kilka ekstatycznych momentów podczas otwierania skrzynki z wiadomościami, wreszcie odbyłam rozmowę na skypie i zostałam ostatecznie zaakceptowana przez rodzinkę. Tym sposobem wylądowałam 1 lipca 2014 roku na lotnisku Madryt Barajas i udałam się z moją host mamą oraz host dziadkiem... na poszukiwanie całodobowej apteki, bo host tata dostał zapalenia ucha. :D Na moją uwagę, że w Polsce sprawdza się w internecie, która apteka ma akurat dyżur nocny, hostka pogrzebała trochę w telefonie, wydała tryumfalny okrzyk, podziękowała mi serdecznie i z piskiem opon ruszyła w odpowiednim kierunku. Tak właśnie zaczął się mój miesiąc w podmadryckiej miejscowości Tres Cantos jako au pair. ;)

Widok na Madryt z tarasu widokowego w budynku Círculo de Bellas Artes.

 1. Jak szukać host rodzinki?
Rodziny goszczącej można szukać na dwa sposoby: zgłosić się do odpowiedniej agencji (i sporo zabulić) albo wziąć sprawy w swoje ręce, prowadząc poszukiwania samodzielnie (i w razie porażki nie mieć na kogo jej zwalić ;) ). Ja oczywiście, kierując się zasadą "skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać", wybrałam opcję drugą, o mało nie przyprawiając mojej mamy o zawał serca ("W internecie to ja mogę być przystojnym blondynem lat dwadzieścia, co jeśli to tak naprawdę przykrywka dla handlu ludźmi i gdzieś cię sprzedadzą na prostytutkę?!"). Jeśli zależy wam więc na tym, żeby rodzinka była sprawdzona, możecie skorzystać z usług agencji, ale osobiście nie sądzę, żeby to miało większy sens przy wyjazdach w Europie - w końcu re-matche zdarzają się nawet jeśli korzystaliście z profesjonalnej pomocy, a loty są u nas na tyle tanie, że w razie potrzeby ekspresowo można wrócić do Polski. Tak więc polecam zarejestrować się po prostu na portalu łączącym host rodziny z przyszłymi operkami (ja korzystałam z aupair-world.net), wypełnić dokładnie profil i... nie czekać na zgłoszenia rodzin, tylko skorzystać z opcji "Easy Find" i zacząć wysyłać wiadomości. Postarajcie się ciekawie opisać samą siebie na profilu, w końcu dziewczyn szukających rodzin jest mnóstwo i trzeba się jakoś wyróżnić. Wysyłając aplikację, napiszcie, czemu odzywacie się akurat do tej rodziny, co was łączy i dlaczego chciałybyście dla nich pracować - automatyczny tekst, który Au Pair World za was wrzuca, to zdecydowanie za mało. ;)

2. Kogo szukać?
Zastanówcie się, czy chcecie mieszkać w mieście czy na wsi. Iloma dziećmi i w jakim wieku jesteście się w stanie zająć. Czy lubicie spędzać czas na łonie natury, a może raczej zwiedzać muzea. Nie ma co iść na kompromisy, bo zgłosiła się do was rodzina mieszkająca w idealnym dla was miejscu, ale z rocznymi bliźniakami, a wy nigdy nie opiekowałyście się tak małymi dziećmi. Pamiętajcie, że od host rodziny nie ma ucieczki - w końcu to z nimi mieszkacie i jesteście ze sobą 24 godziny na dobę. Pod tym względem naprawdę przypomina to bardziej bycie starszą siostrą niż opiekunką do dzieci. ;) Ja chciałam się opiekować maksymalnie trójką dzieci nie młodszych niż 3 lata i nie starszych niż 12 lat. Warto też zwrócić uwagę na to, czy oboje rodzice pracują, bo z własnego doświadczenia wiem, że jeśli mama jest z wami cały czas w domu, trudniej jest zapanować nad dzieciakami. ;)

3. Co zrobić przed wyjazdem?
Dowiedzcie się jak najwięcej o host rodzinie, dzieciach, ich zwyczajach itd. - będziecie wiedziały, czego się spodziewać. ;) Zapytajcie o wysokość kieszonkowego, ile będziecie pracowały w tygodniu, czy będziecie miały wolne weekendy, czy oprócz opieki nad dziećmi coś jeszcze będzie należało do waszych obowiązków, jak będzie wyglądał plan dnia, gdzie dokładnie mieszka rodzina (w centrum miasta, w jakiejś podmiejskiej miejscowości, w małym miasteczku czy zupełnie na wsi) i kto zapłaci za wasz bilet na miejsce i z powrotem. Zróbcie też porządny research na temat kraju, do którego jedziecie, jego kultury, zwyczajów, języka i tak dalej. Nie zapomnijcie o małych upominkach dla host rodzinki z Polski (ja miałam dla każdego po czekoladzie Wedla, zakładki z łowickim wzorkiem dla host rodziców oraz pchełki i bierki dla dzieciaków) i voila - jesteście gotowe do drogi. :) Tylko nie pakujcie za dużo, bo operki mają tendencję do wracania z dwa razy większą walizką, zwłaszcza jeśli wyjeżdżają w okresie wyprzedaży. ;)

Dwa symbole Hiszpanii - flaga i byk. ;)

4. Jak wygląda program au pair w Hiszpanii?
Pracuje się około 30 godzin tygodniowo i dostaje się 50 - 60 euro kieszonkowego na tydzień. Co ciekawe, rodziny zawsze bardzo podkreślają na swoich profilach to, że au pair będzie miała do dyspozycji własną łazienkę (i dochodzi do tak absurdalnych sytuacji, że w mieszkaniu w bloku pięcioosobowa rodzina korzysta z jednej łazienki, a operka sama z drugiej). Hiszpanie zazwyczaj poszukują pomocy na 4-6 tygodni (najczęściej od lipca do połowy sierpnia lub na sam lipiec) i oczekują od opiekunki tego, że będzie rozmawiać z dziećmi tylko po angielsku, bo chcą w ten sposób wspomóc ich naukę tego języka. Oczywiście, nie oznacza to, że nie podciągniesz się w hiszpańskim - spokojnie, na pewno będą też okazje, żeby pogadać też w tym języku, w końcu Hiszpanie uwielbiają swoją mowę ojczystą i chętnie jej używają. Dzieciaki w lipcu często biorą udział w różnych zajęciach organizowanych przez lokalne instytucje kultury (campamentos), a sierpień to czas wakacyjnych wyjazdów - najczęściej razem z ciociami, wujkami, kuzynami oraz dziadkami do wspólnych domków letniskowych gdzieś w górach, nad morzem lub na wsi. Dzieci chodzą spać bardzo późno jak na polskie standardy: mój czterolatek kładł się do łóżka o 22, a siedmiolatka - najczęściej koło północy. ;) Pary decydują się na potomstwo zazwyczaj grubo po trzydziestce - moi oboje host rodzice mieli 42 lata, a na wieść, że moja mama ma 50 lat, usłyszałam: "Jaka młoda!". Host mama opowiadała mi też raz historię jakiejś kobiety i mówi do mnie: "No i ona bardzo wcześnie została matką..." - moja myśl: pewnie miała jakieś 18 lat. Host mama kontynuuje - "...miała tylko 24 lata." xDD To, że dzieci bawią się praktycznie non-stop z dziećmi sąsiadów, tak jak to pamiętam z mojego dzieciństwa, praktycznie się tutaj nie zdarza. Moi podopieczni wyszli na plac zabaw z kuzynami, którzy mieszkali w domu obok, tylko raz (!!!) podczas mojego miesięcznego pobytu. Spotkania dzieci z ich przyjaciółmi wymagają zadzwonienia do ich rodziców i umówienia się na wieczór, więc Maria Luz opowiadała mi o swojej najlepszej przyjaciółce ze szkoły... z którą nie widziała się od początku lata ani razu, bo ich rodzice się nie znają. ;] Nie bójcie się też podmiejskich miejscowości, bo transport podmiejski jest w Hiszpanii bardzo dobrze rozwinięty, a bilety stosunkowo tanie (porównując z Niemcami ;) ). Pamiętajcie też, że w Hiszpanii są dwie rzeczy święte - celebracja posiłków i duże rodzinne spotkania. Przygotujcie się na to, że każdy posiłek będzie trwał co najmniej pół godziny, a dalsi członkowie rodziny będą częstymi gośćmi w waszym domu. ;)

5. Jakie były warunki mojego pobytu?
Jeśli chodzi o czas pracy i wysokość kieszonkowego, był to standard - 30 godzin i 50 euro na tydzień. Dogadałam się też w sprawie pokrycia kosztów biletów lotniczych (bo przy cenie lotów do Madrytu po otrzymaniu pensji za cztery tygodnie pracy wyszłabym na zero, gdybym musiała je pokryć w całości sama) i podzieliliśmy się po połowie, czyli dostałam zwrot w wysokości 100 euro. Dostałam też od host rodziny bilet dziesięcioprzejazdowy na podmiejską kolejkę Cercanías, więc bilet do Madrytu musiałam kupić sobie sama tylko raz. Dali mi też bilet na autobusy w miejscowości, w której mieszkali, tak żebym mogła sama dojechać na stację kolejową (bo niestety mieszkali od niej jakieś 40 minut na pieszo), ale najczęściej i tak nie musiałam z niego korzystać, gdyż na pociąg odwozili mnie samochodem, a z powrotem wracałam często pieszo, dopóki nie odkryłam, że wbrew temu, co napisano na stronie internetowej, autobusy miejskie na mojej trasie kursują jednak w weekendy. ;) Dwa razy wybraliśmy się też na wycieczki poza miasto (do Escorialu oraz Toledo) i to oni za wszystko płacili - łącznie z biletami wstępu, audioprzewodnikami dla mnie i obiadami w restauracjach. Dostałam też oczywiście własny pokój z łazienką i dostępem do internetu. Mieścił się on na parterze, a sypialnie członków host rodzinki były na pierwszym piętrze, więc przynajmniej wieczorami mogłam się rozkoszować ciszą i spokojem. ;) Moim głównym językiem komunikacji był angielski, ale z małym musiałam często rozmawiać po hiszpańsku, bo niewiele rozumiał po angielsku. Z rodzicami mieliśmy początkowo trzymać się systemu "Jeden dzień po hiszpańsku, drugi dzień po angielsku na zmianę", ale w ostateczności oni mówili do mnie w obu językach, a ja do nich głównie po angielsku, dopiero pod koniec zaczęłam częściej używać hiszpańskiego w konwersacjach z nimi. Co było minusem, to fakt, że nie miałam ustalonych sztywnych godzin pracy, więc nigdy nie wiedziałam dokładnie, jak będzie wyglądał mój dzień.

Stoisko z czapkami na targu El Rastro.

6. Jaka była moja host rodzinka?
Host mama - Ana, lat 42, obecnie bezrobotna i poszukująca pracy. Kiedyś pracowała w dziale HR jakiejś firmy, ale zwolniono ją w związku z kryzysem. Wiecznie zapracowana i spóźniona (ja wiem, że z dwójką dzieci i domem na głowie jest sporo roboty, ale, do licha, ona miała pomoc domową, która przychodziła 2 razy w tygodniu, żeby posprzątać, więc jak dla mnie powinna umieć lepiej sobie zorganizować czas i mieć więcej wolnego. Naprawdę nie trzeba prasować wszystkich ciuchów łącznie z majtkami ;p). Lubi muzykę poważną i bardzo dba o rozwój swoich dzieci, ciągle wyszukując im jakieś zajęcia dodatkowe, gdy edukacyjne itp.
Host tata - Íñigo, lat 42, pracuje w banku, ale robi tam coś z komputerami. W domu nie ma go praktycznie cały dzień, wychodzi po ósmej rano i wraca koło ósmej wieczorem. Uwielbia gotować i kupować nowy sprzęt kuchenny. Obecnie jedyny żywiciel rodziny, więc lubi sobie rościć prawo do ostatecznej decyzji.
Host chłopczyk - Juan, lat 4. Najchętniej bawi się samochodzikami, dosyć powoli idzie mu nauka angielskiego. Trochę z niego taki mały terrorysta, zawsze chce postawić na swoim, ale można nim też stosunkowo łatwo pokierować, jeśli się wie jak. Najchętniej spędza czas z mamą i uwielbia kąpać się w basenie w ogrodzie. Żywe srebro, jak to się mówi. ;)
Host dziewczynka - Maria Luz, lat 7. Ma lekką obsesję na punkcie syrenek i ślubów (pierwsza rzecz, którą pokazała mi w domu, to album ze zdjęciami z wesela jej rodziców). Bardzo szybko i chętnie się uczy, dużo czyta i sporo wie jak na swój wiek, ale wszystkie domowe obowiązki wykonuje bardzo powoli (poranne ablucje i posiłki to był koszmar) oraz dość łatwo wpada w złość.
Mieszkają w Tres Cantos pod Madrytem, mieście, które powstało od zera w latach 70., a jego plany oparto na projektach amerykańskich przedmieść, obowiązuje wiec tam na przykład podział na sektory. To miejsce było tak idealne, że aż trochę niepokojące - mieli tam ogromna biblioteka z mnóstwem różnorodnych książek (również obcojęzycznych), olbrzymi park w samym środku miasta, gigantyczne tereny sportowe m. in. z wielkim boiskiem oraz basenem i szerokie ulice z rondem na praktycznie każdym skrzyżowaniu. Na dodatek mieszkała tam sama klasa średnia, w większości młode rodziny z dziećmi - coś jak berliński Prenzlauer Berg w jeszcze bardziej ekstremalnej formie i z lepszą pogodą, więc dla kogoś, kto pamięta, jak mu się żyło w Hellersdorfie, to był straszny szok kulturowy. ;) Dom host rodziny był bliźniakiem dzielonym z bratem Any i jego rodziną, obok mieszkali też jej rodzice. W ogrodzie był basem, jak praktycznie w każdym hiszpańskim domu. Mieszkaliśmy na osiedlu domków jednorodzinnych właściwie poza Tres Cantos i każda rezydencja miała tak wysoki żywopłot, że sąsiadów nigdy w życiu nie widziałam, czasem tylko było słychać krzyki ich dzieci podczas zabawy w basenie. Trochę się bałam na początku, że będę traktowana jak służąca, ale muszę powiedzieć, że pod tym względem było świetnie - host rodzinka była dla mnie bardzo miła, starała się mi pokazać, jak najwięcej hiszpańskiej kultury i kuchni oraz zadbać o to, żebym jak najwięcej skorzystała na tym wyjeździe. Codziennie jedliśmy coś "typico español", łącznie z rzeczami, za którymi oni za bardzo nie przepadają, tłumaczyli mi tamtejsze zwyczaje, uczyli nawet slangu i na każdym kroku pytali o moje zdanie, co lubię, a czego nie i tak dalej - czasami było to aż męczące. ;) Ogólnie wydaje mi się, że pod tym względem bardzo fajnie jest wyjechać do Hiszpanii, bo tam raczej nie pokutuje niezbyt pochlebna opinia o ludziach z Europy Wschodniej, z którą można często się spotkać w Wielkiej Brytanii czy w Niemczech i która czasami sprawia, że host rodziny traktują cię gorzej, niż na to zasługujesz.

7. Jak wyglądał mój plan dnia?
Wspominałam już, że nie ustaliśmy sztywnych godzin pracy, więc często w moim planie dnia następowały zmiany, ale mniej więcej wyglądał on tak:
8:00 - budzę dzieciaki, pomagam im się ubrać i umyć. Przez pierwszy tydzień nie musiałam tego robić i to był raj, ale potem Ana zaczęła uprawiać poranny jogging, korzystając z mojej obecności, więc codziennie walczyłam z problemami w stylu: "Yo quiero dormir un poco más!" ("Chcę pospać jeszcze trochę!") albo "I want to read a bit before I make my bed" ("Chcę trochę poczytać, zanim pościelę łóżko") i muszę powiedzieć, że to była część dnia, którą lubiłam najmniej, bo codziennie musiałam odbywać jakieś męczące negocjacje, a wszystko to trwało zdecydowanie za długo.
10:00 - 13:00 - przez pierwsze dwa tygodnie dzieciaki chodziły na zajęcia muzyczne organizowane przez miejscowy dom kultury, więc ja miałam wtedy wolne. Potem zaczęły lekcje pływania, trwały one krócej, ale Ana zabierała je potem do biblioteki czy na zakupy albo uczyła jeździć na rowerze, więc wtedy też mogłam odpoczywać.
14:00 - 16:00 - obiad, który, jak już wspominałam, zajmował wieki. Potem miałam jeszcze jakąś godzinę wolnego.
16:00 - 18:00 - lekcje angielskiego z dzieciakami. Oglądaliśmy filmiki na stronie British Council, czytaliśmy książki po angielsku wypożyczone z biblioteki, śpiewaliśmy piosenki i graliśmy w gry planszowe, które adaptowałam na potrzeby nauki języka.
18:00 - 20:00 - wspólna zabawa i obowiązkowe pływanie w basenie. ;)
20:00 - wracał Íñigo i znów mogłam wycofać się do swojego pokoju, bo stęsknione dzieciaki nie chciały zostawić taty.
21:00 - kolacja. Potem rodzice przejmowali dzieciaki, więc miałam chwilę spokoju po męczącym dniu i około północy kładłam się spać. ;)

Panorama Toledo, gdzie wybrałam się z host rodzinką na wycieczkę.


8. Jak tam mój hiszpański po programie?
Muszę powiedzieć, że naprawdę dużo skorzystałam na wyjeździe. Powtórzyłam wszystko to, co przerobiłam w ciągu roku na kursie (naukę zaczynałam od podstaw) i poznałam sporo dodatkowych słów związanych z życiem codziennym, a odmiana czasownika przez wszystkie osoby już mi niestraszna (przynajmniej w czasie teraźniejszym ;) ). Po raz drugi przekonałam się, że nie ma lepszej metody na naukę języka niż praca z dzieciakami - z nimi po prostu TRZEBA mówić w języku danego kraju, bo inaczej nie da się nad nimi zapanować. Pomaga też oczywiście zupełne zanurzenie w języku, który bombarduje nas z radia, telewizji, książek i gazet - a nawet z kartonu z mlekiem podczas śniadania. ;) Warto też pamiętać, że nie należy zdawać się na to, że będąc w danym kraju, język "sam przyjdzie". Bez pracy nie ma kołaczy, po początkowym okresie, kiedy rzeczywiście wszystko idzie jak z płatka, bez samodzielnego wkuwania słówek i studiowania gramatyki daleko się nie zajedzie, bo język, którego używamy na co dzień, jest dość zrutynizowany i codziennie przywołujemy te same słówka i konstrukcje.

9. A co z jedzeniem?
Hiszpańskie jedzenie - wiadomo, bajka. :) Owoce i warzywa są niezwykle soczyste, spożywa się dużo świeżych ryb i owoców morza (ja akurat przekonałam się podczas tego wyjazdu, że nie tylko nie wiem, jak je jeść, ale też za bardzo za nimi nie przepadam, ale jeśli ktoś lubi - Hiszpania to dla niego raj). Rozwiązałam też wreszcie zagadkę pszennej bagiety, która nie dawała nam spokoju podczas Camino - jak można jeść taki okropny chleb codziennie? Otóż, tutaj nie jada się chleba każdego dnia, w sumie stanowi on tylko dodatek do zup czy sałatek, a wtedy ta bagieta tak bardzo nie przeszkadza. ;) Jedyna rzecz, która w ogóle nie smakowała mi w Hiszpanii, to słodkie wypieki - no dajcie spokój, jak można żyć bez ciasta drożdżowego i wiecznie wcinać to obrzydliwe francuskie? Jedyna dobra rzecz to churros i quesada asturiana. :) Pamiętajcie też, że pory posiłków są tutaj zupełnie inne i na początku bardzo trudno do nich przywyknąć. Rano je się lekkie śniadanie, najczęściej tosty z kawą albo płatki z mlekiem - i jak na polskie standardy jest ono okropnie małe. ;) Lancz jest koło drugiej po południu, zazwyczaj jest to filiżanka gazpacho albo salmorejo, sałatka (na przykład ensalda rusacałkiem podobna do naszej sałatki warzywnej) i mięso lub ryba, czasem gotowane warzywa oraz ryż itd. Jak dla mnie to totalny absurd, ale każdą część dania podaje się oddzielnie - czyli najpierw dostajesz na talerz sałatkę, jesz ją, a potem dopiero podają ci mięso. Czasem jada się też jak u nas - wszystko naraz. Nazywa się to-to plato combinado, ale nie jest zbyt popularne. Na przykład moje dzieciaki na najmniejszą wzmiankę o tym, że moglibyśmy zjeść w ten sposób, reagowały oburzeniem, . :) Na kolację jada się w sumie mniej więcej to samo co na lancz i odbywa się ona ją o zabójczej dla nas porze - po ósmej wieczorem. ;) Po lanczu i kolacji należy zjeść jakiś nieduży owoc - brzoskwinię, paraguayo, czereśnie itd. Dla małych dzieci, które są głodne częściej, przewidziano posiłek zwany meriendą, czyli taki nasz podwieczorek. Serwuje się go około piątej po południu, są to główne herbatniki, jogurt albo owoc i szklanka mleka.

10. Czy w Madrycie w ogóle kiedykolwiek pada?
Podczas mojego pobytu deszczowy dzień, kiedy było dosyć chłodno, mieliśmy tylko raz - i wszyscy zapewniali mnie wtedy gorąco, że to absolutnie niezwykłe i zdarza się baaaardzo rzadko. Szczerze mówiąc, dla mnie pogoda była dość męcząca, bo codzienne słońce jest strasznie jednostajne. Dużo bardziej odpowiadała mi zmienna pogoda, którą miałyśmy w zeszłym roku na Camino - bo pod koniec pobytu w Tres Cantos, codziennie rano otwierałam oczy z nadzieją, że "dziś może będzie pochmurnie!" Ale gdzie tam - zawsze świeciło słońce. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych może to być raj, ale ja z ulgą wróciłam do Polski. :) Inna sprawa to temperatury - nie spadają poniżej jakichś 28 stopni, ale muszę powiedzieć, że dużo łatwiej było mi tam znieść upały niż u nas, a wszystko to z powodu stosunkowo suchego powietrza, które sprawia, że organizm oszczędza wodę i prawie wcale się nie poci. ;) No i na pewno nie przeszkadzała też bliskość basenu, w którym zawsze można było się ochłodzić. ;)

Hiszpańskie tapas podczas kolacji w Mercado de San Miguel.

11. Gdzie poznawać inne operki?
Dla wielu osób problemem jest poznawanie ludzi w nowym miejscu zamieszkania, ale podczas pracy jako au pair nie powinno to być zbyt trudne. Najpierw warto zapytać host rodziców, czy mają jakichś znajomych, którzy też zatrudniają au pair - ja poznałam w ten sposób Coby, z którą odbyłam większość moich madryckich wycieczek. Potem należy  poszukać na Facebooku grup łączących operki w mieście, w którym przebywacie - w Madrycie będą to te dwie. Jest jeszcze taka stronka, z której warto korzystać, bo mimo jej dość staromodnego we współczesnym świecie komputerowym wyglądu ludzie nadal na nią wchodzą. Można też ogłosić się na polskim operkowym forum albo tutaj poszukać blogów innych au pair i się do nich odezwać.

12. Dlaczego warto wyjechać?
Bo można poznać kulturę innego kraju od podszewki, mieszkając z jego rodowitymi mieszkańcami. Bo łatwo jest się podszkolić w języku, na którym nam zależy. Bo czekają na nas zupełnie inne smaki i zwyczaje. Bo operkowanie to jedna wielka przygoda. I wreszcie - bo po co siedzieć w domu, skoro to praktycznie nic nie kosztuje? :)

13. Linki, za które warto pociągnąć:
- operkowe posty na moim blogu;
- świetny szczegółowy poradnik w odcinkach u Kasi, który bardzo mi pomógł podczas przygotowań do wyjazdu;
- poradnik Uli z Adamant Wanderer (dotyczy USA, ale może komuś się przyda);
- lista operkowych blogów;
- operkowe forum.

I to by było dziś na tyle. Jeśli macie jakieś pytania, kontakt do mnie znajdziecie tu. :)