niedziela, 13 września 2015

Cliffs of Moher, czyli 4 pory roku.

Siedzę w Bus Éireannie i z nerwów ssie mnie w żołądku, bo co zrobię, jeśli będzie dziś lało? Pogodę zaczęłam sprawdzać już dwa dni temu, chociaż wiem, że to bez sensu, bo irlandzkiej aury nie da się przewidzieć. Ot i dowód: yr.no, czyli najlepsza strona z prognozą jaką znam (najlepsza za granicą, bo w Polsce jestem lokalną patriotką i sprawdzam tu), pokazywała na dziś same słoneczka. W rzeczywistości za oknem autobusu szaleje właśnie ulewa totalna, świat spowiła szarość, deszcz siecze o szyby, hula wiatr. Pozostaje tylko mieć nadzieję na to, że zaraz przeleci, zaczynam więc wznosić modły, błagalnie składając ręce z poobgryzanymi paznokciami.

I rzeczywiście, choć takie nawałnice zdarzają się jeszcze dwa razy podczas jazdy, a na klifach łapie mnie przelotny deszcz, pogodę mam jak marzenie. Zza chmur wychodzi nawet słońce, wiatr też jest do zniesienia, chociaż bez czapki byłoby ciężko. Tego dnia po kolei odczuwam na własnej skórze cztery pory roku. Ale kiedy staję u podnóża klifów i po raz pierwszy rozglądam się dookoła, wiem jedno: żadna (nie)pogoda nie byłaby w stanie odwieść mnie od przejścia dwudziestokilometrowej trasy widokowej z Doolin do Liscannor. Majaczący w oddali krajobraz przyciąga jak magnes.

Wędrówka wzdłuż klifów to uczucie przejmującego szczęścia. To nieustanny uśmiech na twarzy. To oddychanie pełną piersią. To radosne "hello" mówione do osób mijanych na szlaku, które okazują się Niemcami, więc patrzą na ciebie z wyrazem absolutnego zaskoczenia na twarzy.

To widoki, których się nie zapomina.