Z „Dziennika podróży”:
25.01.2013
Mimo niezbyt sprzyjającej pogody (mgła…) postanawiamy wyruszyć do Khor Virapu, czyli pięknie położonego monastyru, z którego rozciąga się cudowny widok na Ararat. To jedno z bardziej pocztówkowych miejsc w Armenii. Po krótkich poszukiwaniach miejsca, z którego odjeżdżają autobusy do monastyru (przystanki znajdują się po dwóch stronach torów i budynku głównego dworca kolejowego w Erywaniu…), sadowimy się w przedpotopowym pojeździe z butlami gazu na dachu i czekamy na odjazd. Po jakimś czasie do autobusu wsiada również dwóch Azjatów – nasze zdziwienie jest ogromne. Nie mówiąc już o szoku Armeńczyków, którzy raz dla odmiany nie gapią się już na nas. ;) Wdajemy się w krótką konwersację z przybyszami – okazuje się, że pochodzą z Chin, ale tylko jeden z nich obecnie tam mieszka, drugi urodził się już w USA. Rozmawiamy też o naszych celach podróżniczych w Armenii, gdzie już byliśmy i gdzie będziemy. Gromko wybuchamy z Dajaną śmiechem, kiedy okazuje się, że Azjaci byli wcześniej tego dnia w… Ashtaraku. I to zupełnie celowo, nie tak jak my przypadkiem. xDD Myślimy, że zdobyłyśmy nietypowych kompanów podróży, ale po chwili panowie przechodzą na mandaryński i mimo że po opuszczeniu autobusu podjeżdżamy pod monastyr tym samym samochodem (dzięki niebiosom za gościnność Ormian, którzy zatrzymują się sami z siebie i oferują podwiezienie, gdy widzą kogoś idącego poboczem drogi – przystanek autobusowy znajdował się w dość sporej odległości od klasztoru), wciąż trzymają nas na dystans i w efekcie zwiedzamy Khor Virap oddzielnie. Okazuje się, że a terenie monastyru jest całkiem sporo ludzi – właśnie odbywa się tam ślub. Spacerujemy sobie dookoła świątyni, w jednej z kaplic schodzimy po metalowej drabinie do słynnej groty, gdzie przetrzymywano jednego ze świętych ormiańskich, po zakończeniu uroczystości ślubnych obserwujemy z góry korek pod zamkniętą bramą na wyjeździe z monastyru i tradycyjne wypuszczanie gołębi. Następnie schodzimy na dół, spacerujemy po pobliskim cmentarzu i udajemy się na miejsce, gdzie ma zatrzymywać się autobus. Czekamy i czekamy (a podczas tej czynności stajemy się ofiarami uporczywych spojrzeń kierowców i pasażerów samochodów przejeżdżających obok nas – niektórzy nawet zawracają, by lepiej się nam przyjrzeć, a jeden z nich robi przed naszymi nosami efektowny obrót autem), niestety, nic nie nadjeżdża. Okazuje się, że autobus miał awarię (o czym uczynnie informuje nas pan przejeżdżający na rowerze), więc zatrzymujemy jeden z samochodów i podjeżdżamy nim do Artashatu. D. opowiada kierowcy, że spieszy się nam do domu, bo jesteśmy głodne, a ten nagle zatrzymuje samochód i… wyciąga z tyłu paczkę babeczek dla nas. Jesteśmy oczarowane jego uprzejmością. Wysadza nas w Artashacie przy zjeździe z autostrady, skąd ruszamy przez tamtejsze błotniste drogi na dworzec, z którego odjeżdżają marszrutki do Erywania. Wracamy do domu już bez przygód, ale za to znów rozklekotanym autobusem i z rozrzewnieniem przyglądamy się po drodze miejscu, gdzie ostatnio próbowałyśmy we mgle łapać stopa do Goris. ;) Już w Erywaniu okazuje się, że byłyśmy także w Turcji – a przynajmniej tak twierdzi mój operator komórkowy. :)
Dworzec kolejowy w Erywaniu - nie ma to jak sentyment do komunizmu.
Pomnik konny bliżej niezidentyfikowanego bohatera narodowego, który zwraca uwagę swoją dynamiką.
Bazar pod dworcem.
A to już Khor Virap i tłumy, które tam zastałyśmy.
Wnętrze kaplicy...
... i znajdująca się pod nią grota.
Przy dobrej widoczności gdzieś tu widać Ararat. :)
Podziwiane z góry widoki - kolejka samochodów przy wyjeździe... ;)
... i góry.
Cmentarz.
Ormiańskie wieńce na stojakach... ;)
... i inne nagrobki.
Widok na Khor Virap z dystansu. Kto się dobrze przyjrzy, ten ujrzy czubek Araratu nad samochodami na drodze. ;)
A na koniec - D. prezentująca otrzymane od miłego kierowcy babeczki. :)
PS. Mam jeszcze dla Was filmik sponsorowany urodą chwili. Kiedy szukałyśmy przystanku marszrutki, ze stoiska z ormiańską muzyką disco-polo leciała akurat piosenka z wdzięcznym tekstem "I'm Armenian girl". Polecam HD. ;)