Z „Dziennika podróży”:
23.01.2013
Budzimy się rano i po raz pierwszy nie ma słońca za oknem. Trochę kropi, ale mimo to postanawiamy ruszyć do Vanadzoru. Łapiemy więc marszrutkę do Ashtaraku - podmiejskiej miejscowości obok autostrady na Vandzor. Po drodze mżawka przeradza się w deszcz. Co gorsza, okazuje się, że mimo iż wcześniej jechaliśmy już odpowiednią autostradą, to minibusik zjechał do miasta, wysiadamy więc w nim na pierwszym przystanku zaraz za znakiem pokazującym drogę do Vanadzoru i ruszamy pieszo w tym kierunku. Pada, jest chłodno i idziemy cały czas pod górę. W końcu dochodzimy do ronda. Jest już dwunasta. Decydujemy, że jest już w sumie za późno, żeby jechać do Vanadzoru, zwłaszcza, że jak na razie nie możemy wydostać się z miasta. Zamiast tego postanawiamy sprawdzić, czy Ashtarak widnieje w naszym przewodniku, więc chowamy się na chwilę pod daszkiem nad wejściem do jakiegoś budynku. Dajana kartkuje książkę, ja opieram się o drzwi znajdujące się za naszymi plecami i… nagle wpadam na klatkę schodową, która się za nimi skrywa. Postanawiamy zostać na chwilę w środku i poczytać, bo przynajmniej jest tam sucho, ale nagle wyskakuje znikąd pewien pan w mundurze i woła głośno „czi kareli, czi kareli!”, co oznacza „nie wolno”. Wychodzimy więc, ale nie idziemy daleko, tylko znów stajemy pod tym samym daszkiem. Tym razem przezornie o nic się nie opieram – i dobrze, bo po chwili drzwi za naszymi plecami znów się otwierają, wychodzi przez nie elegancki pan w garniturze i wdaje się po rosyjsku w dyskusję z D., co warto zobaczyć w Ashtaraku. Po chwili ruszamy więc zgodnie z jego wskazówkami, po drodze znajdując salon Orange, na którego drzwiach oprócz powitania po ormiańsku (jak przypuszczam, bo ichniejszego alfabetu nie znam) widnieje także napis „hello welcome”. Wchodzimy do środka, by sprawdzić, czy naprawdę mówią tam po angielsku. Ku naszemu rozczarowaniu jednak okazuje się, że tak (rzecz rzadka w Armenii), ale dziś nie mogą nam nic powiedzieć o swojej ofercie internetowej z powodu „technical problems”.
W Ashtaraku znajdujemy też automat do gry o papierosy przyczepione do balonika, okna z namalowanym Tomem i Jerry’m, bardzo klimatyczny kościółek, pod którym obczajają nas jacyś dwaj chłopacy, drugi kościółek, który okazał się zamknięty, ale za to miał cmentarz z chaczkarami, nieczynną knajpę pod hasłem „Chocolate & souvenirs” oraz rondo pełne taksówek. Do Erywania wracamy marszrutką, kiwając się w rytm dyskotekowych hitów serwowanych nam przez jej kierowcę (okulary przeciwsłoneczne i skórzana kurtka z futerkiem na kołnierzu). Idziemy do Matenadaranu, który tym razem okazuje się otwarty, ale za to obowiązuje w nim zakaz robienia zdjęć – oglądamy więc tylko stare manuskrypty bez uwieczniania ich na naszych kartach pamięci. Reszta dnia mija nam na gotowaniu obiadu, robieniu prania, odwiedzinach w kafejce internetowej oraz przygotowywaniu budyniu. Plan na jutro – Tatev.
Pamiątkowa fota z rąsi w Ashtaraku musi być. ;)
Jedno z pomalowanych okien.
Po drodze.
Rzeczony automat z papierosami. Ciekawe, ile kosztuje żeton, że przy tak niskich cenach papierosów jeszcze opłaca się o nie grać...
W dalszej drodze.
Chaczkary znajdujące się w...
... przykościelnym ogrodzie - nie ma to jak rura idąca przez niego tak, że, chcąc dostać się do świątyni, trzeba ją dwa razy przeskakiwać. ^^
Pierwszy kościół.
Wszędobylskie śmieci...
... i równie wszędobylskie pranie. ;)
Ashatarak nie może być aż TAKĄ dziurą - Grand Candy dotarło i tam! ;)
Po drodze do drugiej świątyni...
... a oto i ona. W ramie z rury. ;)
Otwór wydrążony w skale przez krople kapiące z dachu świątyni.
Tamtejszy widok na miasto.
Oto jak zapobiega się utracie dachu w Armenii. ;)
Cmentarz przykościelny.
I no koniec - oryginalne przejście do budynku. ;)