Z „Dziennika podróży”:
Tym razem łapiemy stopa do Echmiadzynu (który można też nazywać Eczmiadzynem i Etchmiadzynem ;) ), gdzie spacerujemy trochę po kompleksie kościelnym (i ormiańskim zwyczajem obserwuje nas młody kapłan z dwoma kolegami). Potem zaglądamy do głównej świątyni i palimy tam po świeczce. Siadamy na jednej z ławeczek pod ścianą, ale nieświadomie wybrałyśmy taką, nad którą wisi święty obraz, więc wygląda to tak, jakby wszyscy wierni modlili się do nas. xD Na koniec wracamy autobusem z butlami gazowymi na dachu do Erywania i znów wszyscy jego pasażerowie się na nas gapią. Tym razem jednak odwzajemniamy się im tym samym, więc nie jest tak źle. ;)
Brama wejściowa.
Samotny chaczkar.
Budynki kompleksu świątynnego i spacerujący po jego terenie wierni.
Główna świątynia i jej otoczenie.
We wnętrzu tego kościoła nie wolno było robić zdjęć. Na koniec więc - symboliczna fotka zamkniętych drzwi. ;)
PS. Notka uzupełniająca u Dajany.