Zacznijmy od dworca autobusowego w Belgradzie - kupując bilet, należy uiścić dodatkową opłatę za żeton (100 dinarów), którego wrzucenie w otwór przy bramce jest jednym sposobem przedostania się na perony (sic!). Ale to nie koniec wyłudzania pieniędzy od pasażerów - za przewóz bagażu w luku bagażowym trzeba uiścić u kierowcy kolejną opłatę (50 dinarów). Nie wspomnę o tym, że w bilet wliczone jest także ubezpieczenie i coś tam jeszcze, za co płaci się niby w bilecie - ale dodatkowo. ;) W każdym razie zapłaciliśmy wszystko, co trzeba i rozsiedliśmy się a autobusie przed prawie czterogodzinną podróżą do Vrnjački Banji, czyli miejsca, które było prawdziwym celem naszego wyjazdu do Serbii, gdyż mieliśmy wziąć tam udział w szkoleniu "Theatre for open dialogue". Jak wiadomo, na takich szkoleniach zajęcia rozpoczynają się zawsze żałośnie późno (o 10 ;) ), a od rana trzeba coś ze sobą robić. Zgodnie więc z rozwiązaniem podsuniętym mi przez Anię i Pawła (pozdrawiam!) podczas naszego pobytu na Ukrainie postanowiłam codziennie odbyć poranny spacer. Pierwszego dnia wybrałam więc drogę na lewo. ;) Poniżej widzicie zdjęcia, które wtedy zrobiłam - architektura w tej miejscowości była dość ciekawa, bo łączyła w sobie styl przedwojennych willi, cuda radzieckiej myśli technicznej i nowoczesne budownictwo kurortowe (bo słowo "Banja" oznacza nasz swojski "Zdrój". ;) Źródeł było w miejscowości kilka, a woda z wyraźnym posmakiem siarki, czyli taka, jakiej nie lubię ;) ).
Tak to właśnie wyglądało (na pierwszym zdjęciu widzicie nasz hotel... który w czasach jugosławiańskich gościł głownie wojskowych i z tej okazji posiadał basen. ;) Chodziłam tam codziennie i fajnie, że mieliśmy taką możliwość, ale wszystko oprócz czystości wody pozostawiało sporo do życzenia - nie było światła i przebieralni, brakowało klamek i toalety, a prysznice znajdowały się na widoku pływających ;) ).
Ten pies pałętał się za mną pierwszego dnia. Potem gdzieś zniknął.