Z „Dziennika podróży”:
Po drodze do Noratus zobaczyłyśmy z Dajaną piękny monastyr nad brzegiem Sewanu, a nasze głośne ochy i achy wymusiły niejako na naszych przewodnikach obietnicę, że w drodze powrotnej z cmentarza się tam zatrzymamy. Jak powiedzieli, tak też zrobili. Po kilkunastu schodach wspięliśmy się do kościoła, gdzie już czekała na nas pani w czerwonej kurtce sprzedająca różne obrazki. W ciemnej świątyni w pewnym momencie otworzyły się drzwi ukazujące oszałamiający widok na jezioro. Wyszyliśmy więc przez nie na zewnątrz, gdzie odbyliśmy kolejną sesję zdjęciową. Po niej zeszliśmy z powrotem na dół i ruszyliśmy dalej – tym razem do knajpy stylizowanej na stary ormiański budynek. Tam zjedliśmy kolację (tradycyjne ormiańskie jedzenie, czyli khorovats (grillowanie mięso) oraz ishkhavi khorovats (grilowaną rybę z Sewanu)). Posiłek zakończyliśmy, gdy zapadał już zmrok. Byłyśmy zdecydowane wracać do Erywania, mimo próśb Ormian, żebyśmy zostały, więc postanowili pomóc nam łapać stopa. Pojechaliśmy więc na drogę prowadzącą do stolicy i najpierw oni próbowali zatrzymać jakąś „maszynę”, ale że im nie szło, my wyszłyśmy na drogę i już drugi samochód był nasz. Wracałyśmy z trzema młodymi Rosjanami o podwójnym obywatelstwie – z tego powodu byli blondynami z ormiańskimi grzywkami. ;) Podróż upłynęła nam dość szybko, bo chłopaki byli dość zabawni i już po godzinie siedziałyśmy w domu, gotując budyń.
Widoki z drogi w okolicach monastyru.
Pierwsze tamtejsze chaczkary.
Jak już wspominałam Armenia uzyskała ode mnie pewien przydomek. Poniżej dowód pokazujący, że zasłużenie.
Przepiękne krajobrazy...
... monastyr...
... i więcej krajobrazów. ;)
Wspomniana wyżej knajpa.
Kolacja.
Wieczorny Sewan.
;)))
I na koniec - knajpa po zmroku.