poniedziałek, 18 lutego 2013

Dzień 4. Wieczorna przygoda marszrutkowa i zapomniany post o pierwszych wrażeniach z Armenii.

Z „Dziennika podróży”:
Wieczorem jedziemy marszrutą na pożegnalną imprezę jednego z tutejszych kolegów Dajany. Jest tłok, ale udaje mi się usiąść. W pewnym momencie siada koło mnie starsza pani z dużą ilością pakunków. Po chwili… odzywa się do mnie po ormiańsku. Mówię „ja nie paniemaju” i liczę na to, że to zakończy sprawę. Ale gdzie tam! Wcale się tak nie dzieje – pani przerzuca się na rosyjski. D. siedzi trochę dalej, nie widzę jej pomiędzy poprzytulanymi do siebie stojącymi pasażerami, ale wołam ją mimo to i pytam, czy wie, o co chodzi. Mówi, że nie, a pani nawija coś dalej. Wciąż nic nie rozumiem. Zaczyna pokazywać mi coś ręką – odbieram to jako sygnał, że mam się trochę podsunąć na siedzeniu, co też czynię. Niestety, nie o to chodziło, z ust kobiety wylewa się kolejny potok słów. Oczywiście, wszyscy pasażerowie marszrutki wpatrują się we mnie bez skrępowania i szeroko się uśmiechają, a w pojedynczych wypadkach nawet - głośno się śmieją. Rozkładam bezradnie ręce. Pani nawija dalej i wciąż macha ręką. Może nie chce siedzieć od brzegu? Wstaję i zamieniam się z nią miejscami. Wciąż jednak nie o to chodziło – moja frustracja w tym momencie sięga zenitu. Jednak teraz zachodzi drobna zmiana – pani raz mówi do mnie, a raz szepcze coś do młodej dziewczyny siedzącej po jej drugiej stronie. „English?”, „understand?” padają z jej ust po takich konsultacjach. Powoli moje zakłopotanie zaczyna przeradzać się w gniew, ale na szczęście dojeżdżamy do naszego przystanku i wysiadamy z pojazdu, co umożliwia mi uwolnienie się od męczącego towarzystwa.


Marszrutki stojące na przystanku niedaleko Opery w Erywaniu.


No i jeszcze jedno... Tak byłam podekscytowana tym, że na blogu będzie teraz relacja z Armenii, że zupełnie zapomniałam o mojej małej tradycji – przed rozpoczęciem dodawania postów z danego miejsca powstaje notka, w której wymieniam rzeczy, które mnie w tam uderzyły. Tak więc postanowiłam dopisać do tego fragmentu „Dziennika podróży” to, co przygotowałam sobie wcześniej, a zapomniałam tu wrzucić, bo w obu tych tekstach przewija się motyw marszrutki i lepiej późno niż później. ;)

1. Ormiańskie marszrutki w porównaniu do tych znanych mi z Ukrainy okazały się zupełnie inne. Nie było to coś na kształt autobusu w miniaturce, a zwykłe busy znane nam z polskich dróg, przeważnie białe. Na dodatek, nikt nawet nie pomyślał o tym, żeby używać tych podwyższanych busików, w związku z tym, kiedy nie ma już miejsc siedzących trzeba jechać zgiętym w pałąk i modlić się, o jak najszybsze dotarcie do swojego przystanku. Są też jednak zalety – w trakcie co gwałtowniejszych manewrów można zapierać się głową o sufit, bo poręczy do trzymania się też nie przewidziano. ;)
2. Podczas mojego pobytu w Armenii nadałam jej przydomek „kraj reklamówek”. A to dlaczego? Ano dlatego, że plastikowe woreczki są w powszechnym użyciu, każdy nawet pojedynczy zakup jest do nich pakowany, a w sklepach istnieje nawet oddzielne stanowisko, które nazwałam roboczo: „pakowacz do reklamówki”. ;)
3. Armenia to kraj górzysty, więc ziemia jest kamienista. Co to oznacza? Wszystkie rury idą na wierzchu i tworzą bardzo zabawne „ramy” na krajobraz tak, by umożliwić przejazd samochodom. ;)
4. Opuszczone budynki to chleb powszedni w tym kaukaskim kraju. Za czasów sowieckich Armenia była najbogatszą republiką, a jej mieszkańcom świetnie się powodziło. Jednak gdy ZSRR się rozpadło, w państwie tym zaczął się kryzys, a rozpoczęte inwestycje nigdy nie zostały dokończone, dlatego wszędzie dookoła straszą pustostany.
5. Niech nikomu się nie wydaje, że w Armenii zimą jest jakoś szczególnie ciepło. Śnieg leży jak w Polsce, jedyną różnicą jest to, że tam więcej świeci słońce. Niestety, centralnego ogrzewania w Armenii nie uświadczysz, trzeba dogrzewać się elektrycznymi grzejnikami, które należy wyłączyć na noc (bo może dojść do pożaru…), więc codziennie rano budziłam się ze zmarzniętym nosem, bo tylko on wystawał z mojego śpiwora. :)
6. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że w Armenii nie ma kobiet. Wszędzie widzi się tylko mężczyzn – kierowcy marszrutek, taksówkarze, faceci wystający w różnych dziwnych miejscach razem z grupą kolegów albo odwiedzający bary przeznaczone dla tubylców… Samotne kobiety widuje się tylko w sklepach i w marszrutkach (zazwyczaj razem z dziećmi), w innych miejscach – tylko w towarzystwie chłopaków czy mężów. I nigdy nie widziałam żadnej kobiety prowadzącej samochód!
7. Armenię należy pochwalić za to, że ludzie są bardzo pomocni. Pytasz ich o drogę, a oni przekazują sobie ciebie z rąk do rąk, aż w końcu dotrzesz do celu. Jednym minusem jest to, że bez rosyjskiego strasznie trudno się dogadać – prawie nikt nie mówi po angielsku (oprócz stypendystów FLEX-a oraz pracowników salonu Orange w Asztaraku, o czym dowiecie się z kolejnych postów ;) ).