Z „Dziennika podróży”:
W marszrutce waham się przez moment, które miejsce wybrać – nie wiem, po której stronie widoki będą ładniejsze. Ostatecznie kończę odrobinę skurczona (siedzenie jest za wysoko w stosunku do okna), ale za to podziwiając piękny wschód słońca na tle białych górskich szczytów. Po jakimś czasie jednak ból, który czuję w szyi, staje się nieznośny, a widoki naprzeciwko bardziej kuszące – przesiadam się więc na inne miejsce. Wciąż wyglądam przez okno, ale trzy godziny, które straciłam na podróży przez strefy czasowe, mała ilość snu i spore emocje, które przeżyłam, dają o sobie znać. Kleją mi się oczy, opieram głowę o zagłówek i niechętnie pozwalam się im zamknąć. Pod powiekami wciąż mam obrazy majestatycznych gór.
***
Budzę się nagle, bo marszrutka się zatrzymała. Z nieznanych mi powodów wszyscy wysiadają. „A niech sobie wysiadają, zimno jest, ja zostaję tu” – myślę sobie. Kierowca pokazuje mi jednak, żebym też opuściła pojazd. Robię to niechętnie, ale gdy tylko staję wyprostowana na zewnątrz busika, zatyka mnie na widok gór. Wyciągam więc szybko aparat i zaczynam cykać fotki. Kierowca woła coś do mnie – odwracam się, a on pokazuje mi, żebym weszła do pobliskiego budynku. „No photo” dodaje. Kiwam głową, zastanawiając się jednocześnie intensywnie, po co mam tam iść. Rozsuwane drzwi otwierają się przede mną, a w środku widzę… budkę z dwoma celnikami. W tym momencie wszystko stało się jasne – jesteśmy na przejściu granicznym! Staję w kolejce, po chwili nadchodzi moja kolej – podaję paszport mężczyźnie w mundurze. On otwiera go i patrzy z dezaprobatą na datę wjazdu do Gruzji – za chwilę przecież wbije pieczątkę z taką samą. Robi to i oddaje mi z nachmurzoną miną dokument. Ruszam wzdłuż długiego korytarza, mijam sklep wolnocłowy z prawie pustymi półkami i wychodzę na zewnątrz – w oddali majaczą mi budynki po armeńskiej stronie. Podchodzę bliżej (kończy się tu chodnik… ;) ) i czytam duży napis: „Welcome to Armenia”. Uśmiecham się do siebie. Staję znowu w kolejce po pieczątkę, po chwili docieram do okienka i podaję celnikowi paszport. Patrzy na niego i pyta: „Z Polszy?”. Kiwam głową. Otwiera dokument i widzi daty na gruzińskich stemplach – on z kolei uśmiecha się pod nosem na ten widok. „Znajesz pa ruskij?” pyta. Kręcę głową. „Go to Yerevan?”. Kiwam głową i wymieniamy uśmiechy. Dostaję paszport z powrotem i ruszam w stronę naszej marszrutki. Po chwili wszyscy jesteśmy już na miejscu, więc kierowca włącza silnik i ruszamy. Góry po armeńskiej stronie są tak samo piękne, choć jakby trochę inne – a może po prostu wydaje mi się tak przez to, że znajdują się zdecydowanie bliżej drogi. Niestety, znów morzy mnie sen i zasypiam po krótkiej walce z samą sobą.
***
Budzę się dopiero w Erywaniu i kiedy wysiadam z marszrutki, ponownie okrąża mnie tłum taksówkarzy. Jak zwykle im odmawiam i udaję się w stronę budynku dworca – Dajany jeszcze nie ma. Siadam w środku na jakichś dziwnych fotelach i po chwili stwierdzam, że jestem głodna. Wyciągam więc z plecaka bułkę oraz sok i zaczynam zajadać. Z niewiadomych powodów wszyscy Armeńczycy się na mnie patrzą. Peszące, ale głód jest zbyt silny, żeby się tym przejmować. Po posiłku wyciągam aparat i robię parę zdjęć – znów spojrzenia. Tubylcy chyba lubią się gapić. Po jakimś czasie dostrzegam Dajanę w drzwiach. Na twarzy natychmiast pojawia mi się uśmiech, a za moment już się obejmujemy i obie ronimy łzy wzruszenia.
***
Po mojej kilkugodzinnej drzemce wieczór spędzamy na długich rozmowach do późnej nocy – sporo mamy do nadrobienia.
Wschód słońca widziany z marszrutki.
Malowniczy widok gdzieś po drodze.
Słynne zdjęcie wykonane pod przejściem granicznym. ;)
Już po armeńskiej stronie.
Nagły atak zimy.
Dworzec autobusowy Kilikia w Erywaniu.
Widok z okna u Dajany w mieszkaniu.
I na koniec - Wandzia w trakcie popołudniowej drzemki. ;)))