Z „Dziennika podróży”:
Do Garni docieramy bezproblemowo,
kierowca podwozi nad pod samą bramę świątyni. Kiedy podchodzimy do niej bliżej, doznaję głębokiego rozczarowania - nie robi ona żadnego większego wrażenia i jest
pusta w środku. Jednak okoliczne widoki są piękne, a na schodach świątyni
postanawiamy ulepić małego bałwanka. Dzielna Dajana przynosi owcze bobki na
guziki, transportując je przez papierki po cukierkach otrzymanych od kierowców
na trasie Geghard – Goght. Po sesji zdjęciowej naszego dzieła ruszamy w drogę
powrotną. Mamy łapać marszrutkę, ale pewnemu taksówkarzowi bardzo zależy, żeby
nas zabrać, więc po stargowaniu ceny do opłaty za marszrutę, jedziemy z nim. W
drodze powrotnej widać już tylko zarys Araratu. Wkrótce jesteśmy już w Erywaniu
i śpieszymy się do mieszkania, bo mamy mokre nogi. ;)
Po drodze do świątyni podziwiałyśmy piękne widoki.
Zobaczyłyśmy, że ktoś podpisał się na śniegu...
... nie chciałyśmy być więc gorsze i poszłyśmy w jego ślady. ;)
A tak prezentowała się świątynia.
Jak widać na tym zdjęciu w większości jest ona rekonstrukcją starej pogańskiej budowli.
Po prawe widzicie świątynny ołtarz. Nic ciekawego, szczerze mówiąc, ale...
... okoliczne widoki rekompensują rozczarowanie.
Świątynia z boku.
Na schodach na zdjęciu po prawej widać małą białą plamkę. To właśnie nasz bałwanek. :)
Wracając, znów podziwiałyśmy góry.
A na pożegnanie z Garni - najbardziej luksusowy hotel, jaki widziałam w Armenii. ;)
PS. Notka uzupełniająca u Dajany.