niedziela, 17 lutego 2013

Dzień 4. Garni.

Z „Dziennika podróży”:
Do Garni docieramy bezproblemowo, kierowca podwozi nad pod samą bramę świątyni. Kiedy podchodzimy do niej bliżej, doznaję głębokiego rozczarowania - nie robi ona żadnego większego wrażenia i jest pusta w środku. Jednak okoliczne widoki są piękne, a na schodach świątyni postanawiamy ulepić małego bałwanka. Dzielna Dajana przynosi owcze bobki na guziki, transportując je przez papierki po cukierkach otrzymanych od kierowców na trasie Geghard – Goght. Po sesji zdjęciowej naszego dzieła ruszamy w drogę powrotną. Mamy łapać marszrutkę, ale pewnemu taksówkarzowi bardzo zależy, żeby nas zabrać, więc po stargowaniu ceny do opłaty za marszrutę, jedziemy z nim. W drodze powrotnej widać już tylko zarys Araratu. Wkrótce jesteśmy już w Erywaniu i śpieszymy się do mieszkania, bo mamy mokre nogi. ;)


Po drodze do świątyni podziwiałyśmy piękne widoki.
 Zobaczyłyśmy, że ktoś podpisał się na śniegu...
 ... nie chciałyśmy być więc gorsze i poszłyśmy w jego ślady. ;)
 A tak prezentowała się świątynia.
Jak widać na tym zdjęciu w większości jest ona rekonstrukcją starej pogańskiej budowli.
 Po prawe widzicie świątynny ołtarz. Nic ciekawego, szczerze mówiąc, ale...
 ... okoliczne widoki rekompensują rozczarowanie.
 Świątynia z boku.
 Na schodach na zdjęciu po prawej widać małą białą plamkę. To właśnie nasz bałwanek. :)
 Wracając, znów podziwiałyśmy góry.
 A na pożegnanie z Garni - najbardziej luksusowy hotel, jaki widziałam w Armenii. ;)

PS. Notka uzupełniająca u Dajany.