18.01.2013
Budzimy się późno (mimo dzwoniących wcześniej budzików), więc postanawiamy zostać w Erywaniu. Z domu wychodzę od razu z aparatem na szyi – i wzbudzam sensację. Znów wszyscy się na mnie patrzą. Idziemy do kantoru, a potem zaliczamy krótką przejażdżkę metrem. Żeby zejść na peron trzeba najpierw dokonać w okienku zakupu pomarańczowego żetonu, który jest potrzebny, żeby przejść przez bramki. Oczywiście, urządzam przy nich sesję zdjęciową – żeton profil prawy, żeton profil lewy, Dajana przy bramkach… nagle podchodzi do mnie policjant zajmujący się ochroną stacji i prosi, żebym nie robiła zdjęć. A przynajmniej tak wnioskuję, bo oczywiście mówi do mnie po ormiańsku. ;) Odpuszczam więc i zjeżdżamy bardzo długimi schodami ruchomymi w dół (gdzie nie mogę się powstrzymać i robię jeszcze jedno nielegalne zdjęcie ;) ), a gdy tam docieramy… wyrasta przy nas kolejnych dwóch policjantów. Okazuje się, że ten z góry zaraz po „rozmowie” ze mną, wyciągnął telefon i zaalarmował kolegów na dole. xDD Nie cykam już żadnych fotek, ale dwaj policjanci i tak idą za nami. Siadamy na ławeczce na końcu peronu i śmiejemy się z nich pod nosem, a po chwili wsiadamy do pociągu. Po krótkiej jeździe, Dajana oprowadza mnie po centrum, ale wkrótce musi wracać do pracy, jemy więc tylko szybko wspólnie obiad i się rozstajemy.
Podwórko Dajany z praniem...
... ciekawym graffiti na drzwiach garażu...
... i taksówką.
Gdzieś na ulicy Dajany.
Po lewej sklep z najlepszym ormiańskimi cukierkami (dość "sowieckie" w smaku, szczerze mówiąc) oraz uroczy sklep przystrojony zdjęciami bohaterów "Myszki Mickey".
A to Armenia właśnie. :)
Ruch pojazdów był tam naprawdę duży (dlatego tak trudno było zrobić zdjęcie, gdzie nie byłoby fragmentu jakiegoś samochodu w najmniej odpowiednim miejscu). Tylu aut (nie wspominając już o taksówkach...) nie ma nawet w Niemczech - w kraju, którego mieszkańcy słyną ze swojego zamiłowania do samochodów.
Splątane kable przy zejściu do metra. :D
Próbka ormiańskiego alfabetu. ;)
Słynne zdjęcie żetonu...
... i nielegalna fotka ruchomych schodów. ;)
Po wyjściu z metra powitała nas niedziałająca fontanna i budynek banku...
... oraz jeszcze trochę kabli. ;)
W Armenii obchodzono Boże Narodzenie 6 stycznia, więc zostało jeszcze sporo ozdób świątecznych.
Plac Republiki, czyli główny plac Erywania.
Akurat rozbierano tam choinkę.
W Armenii co drugi produkt czy punkt usługowy nazwany jest na cześć świętej góry Ormian (nazywającej się Ararat), która obecnie znajduje się na terytorium Turcji.
Na prawym zdjęciu proszę zwrócić uwagę na pana w tle stukającego coś na komórce - bardzo powszechny widok w Armenii, gdyż Armeńczycy zdają się mieć lekką obsesję na punkcie dzwonienia oraz odbierania i wysyłania smsów. ;)
Intrygujące są zawsze kontrasty pomiędzy samochodami w Armenii. ;)
Fast food po ormiańsku.
Opera.
Mój ulubiony autobus-paradoks. Jest na nim reklama kaloryferów... w kraju, w którym standardowo na wyposażeniu mieszkań ich nie ma i wszyscy dogrzewają się grzejnikami elektrycznymi. :D
Ormianie są bardzo dumni ze swojego kraju i czasem w związku z tym popadają w przesadę. ;)
Nie jest tak łatwo znaleźć w Armenii coś po angielsku - a jeśli już nam się to uda, należy temu zrobić zdjęcie. ;)
Szyld jednej z erywańskich restauracji, które wciąż mają się tam dość dobrze...
... zapewne dlatego że w Armenii nie ma Mac'Donald's, jest tylko KFC. ;))
A to Bistro Ost, w którym zjadłyśmy obiad. Proszę porównać sobie napisy w alfabecie łacińskim i ormiańskim. ;)
No i na koniec nasz posiłek, czyli lamadżo (o ile dobrze pamiętam nazwę ;) ). Coś na kształt pizzy pokrytej mięsem z serem i ziołami. Zamiast keczupu - cytryna. ;)
PS. Notka uzupełniająca u Dajany.