Powiedzmy sobie szczerze - od dawna nic mnie tak nie zirytowało jak odwiedziny w Żelazowej Woli. Miejsce narodzin największego polskiego kompozytora z ostoi polskiej tradycji stało się placówką przyklaskującą idiotycznemu pędowi za nowoczesnością, tracąc tym samym cały swój klimat. Dziś nie ma tam nic, tylko szpitalna biel, ascetyczność nowomodnej wystawy i przekombinowany ogród. Oto jak zaprzedano szlachecki dworek bożkom mamony robionej na kasie zagranicznych turystów...
Przez taki budynek wchodzi się na teren muzeum.
A tak wygląda ogród. Jeśli tak prezentowały się ziemiańskie parki w XIX w., to ja jestem ksiądz...
Chopin urodził się tak naprawdę w dworkowej oficynie i tylko ona zachowała się do naszych czasów.
Wnętrze muzeum. Gdzie sprzęty z epoki, pytam?!
I na koniec - znów park. Podczas spaceru jego uliczkami człowiek mimowolnie zadaje sobie pytanie, kogo chciano zadowolić, projektując go w taki nowoczesny sposób? Jednak satysfakcjonującą odpowiedź nie tak łatwo znaleźć...