środa, 11 września 2013

Barcelona - Gaudi i pierwsze wrażenia.

Z „Dziennika podróży”:
30.09.2013
Rano wstajemy dość wcześnie, żeby rozpocząć zwiedzanie jak najszybciej. Nie mamy jednak nic na śniadanie, postanawiamy więc zajść najpierw do sklepu znajdującego się w kamienicy obok i tam kupić coś do jedzenia. Okazuje się jednak, że sklep ten otwiera się dopiero o 9:30. Skoro nie mamy szans na świeże bułeczki, ruszamy do miasta, mając nadzieję, że tam trafi się jakaś piekarnia albo coś w tym stylu. Już podczas jazdy autobusem okazuje się jednak, że nie mamy na co liczyć – godzina ósma rano, a w Hiszpanii wszystko zamknięte! Na ulicach też prawie nikogo nie ma, a kiedy docieramy do centrum okazuje się, że… o tej porze są tam sprzątane ulice. xD Idziemy więc przed siebie i w akcie desperacji decydujemy się na śniadanie w knajpie na Passeig de Gràcia. Menu wygląda w porządku (bagietki z różnymi dodatkami za 2-3 euro), więc zamawiamy po jednej. Sprzedawca pyta nas, czy chcemy coś do picia (no, coś by się przydało, więc prosimy o wodę), potem czy podgrzać pieczywo (no, skoro można podgrzać, to czemu nie), a potem zaprasza nas do stolika (no, to siadamy, przecież nie będziemy stały). Po chwili nasze zamówienie zostaje przed nami postawione. Duża porcja to to nie jest, ale na pierwszy głód wystarczy. Pałaszujemy szybko, a potem idziemy zapłacić. Sprzedawca pyta, czy płacimy osobno, my potwierdzamy, a on na to: „11 euro każda”. Szczęka nam opada, ale dajemy mu pieniądze bez szemrania i wychodzimy pospiesznie. Tak właśnie pierwszego dnia w Barcelonie dałyśmy się złapać w typową pułapkę turystyczną, co popsuło nam trochę humor na resztę dnia. Powiem szczerze, że z tego właśnie powodu Barcelona nie przypadła mi za bardzo do gustu – dalej poszłyśmy jeszcze obejrzeć budynki zaprojektowane przez Gaudiego i cena biletu wstępu do każdego z nich jest odstraszająca (zawsze powyżej 10 euro, czasem więcej, czasem mniej). Czyli nic, tylko trzepanie kasy z turystów i na tym się kończy… Czara goryczy przelała się, kiedy okazało się, ze nawet wstęp do katedry jest płatny i kosztuje 6 (sic!) euro. Na szczęście, na koniec dnia wylądowałyśmy w La Boquerii i na plaży, więc Barcelona zyskała trochę w naszych oczach. ;)


Okolice Passeig de Gràcia.
 Bagietka za 8,50  (woda za 2,50 € się nie załapała ;) ).
 Sklep z tandetnymi pamiątkami w okolicach...
 ... Sagrady Familii! :)
 Fotki poglądowe przedstawiające ilość turystów.
 Zwróćcie uwagę na rejestrację - nie "E" lecz "CAT". Przyznam, że nie rozumiem tego separatyzmu tak obecnego wszędzie w Hiszpanii...
Budynki również były obwieszone katalońskimi flagami.
 Ogór! :D
 Sporo osób przemieszczało się po mieście na skuterach.
 Mijałyśmy dziwny sklep z nagrobkami po drodze do...
 ...  Parku de la Ciutadella! Jedno z ładniejszych miejsc w Barcelonie, bo tłum ludzi nie rzuca się tak w oczy pośród zieleni. ;)
 Zrobiłyśmy tam dłuższą przerwę, co skończyło się dla mnie tym, co widać na poniższym zdjęciu. Chrzest bojowy mojego kapelusza przed Camino? ;)
 Po drodze do...
 ... Dzielnicy Gotyckiej. :)
 A potem doszłyśmy do La Rambli, czyli takiego Krupówko-Monciaka. Szybko się stamtąd zmyłyśmy...
 ... po drodze zahaczając o La Boquerię. Też tłum, ale było warto! :)
 A potem poszłyśmy na plażę. < 3 Jest ona zdecydowanie najfajniejszym miejscem w Barcelonie - i to za darmo! ;)
 Wieczorem światło się zmieniło...
 ... a my ruszyłyśmy w drogę powrotną na kwaterę, by odbudowywać zapasy energii na kolejny dzień zwiedzania. ;)