Następnego dnia pogoda była trochę lepsza (a w ciągu dnia jeszcze się poprawiła ;) ), więc mogliśmy zrealizować wczorajszy niezrealizowany plan i udać się na Turbacz, czyli najwyższy szczyt Gorców. Po opłaceniu wstępu do parku narodowego rozpoczęliśmy wędrówkę w górę, ja jak zwykle zostałam w tyle, robiąc zdjęcia, aż wreszcie doturlałam się do schroniska na Turbaczu, skąd ruszyliśmy na szczyt góry i... okazało się, że nic ciekawego stamtąd nie widać! Nie ma nic, czego nie lubiłabym bardziej w górach niż tego, że człowiek wdrapie się w końcu na czubek wzniesienia, a stamtąd nie rozciągają się żadne niesamowite widoki, więc szybko ruszyliśmy w dół (inną trasą, przy okazji pokonując kawałek drogi na przełaj przez polanę, bo ruszyliśmy za wycieczką, którą miał prowadzić pewien Adam, ale okazało się, że ten Adam jednak nie był na początku peletonu, jak wszyscy myśleli, ale na jego końcu, więc troszkę pobłądziliśmy ;) ). Potem znaleźliśmy się na Turbaczyku i tam wreszcie mogliśmy nacieszyć swoje oczy przepięknymi panoramami. Po wykonaniu pamiątkowych fotek zeszliśmy do doliny, a wieczór spędziliśmy relaksując się nad strumieniem płynącym przez Koninki. ;)
Po drodze na szczyt.
Czoło Turbacza.
Schronisko na Turbaczu...
... i zejście z Turbacza. ;)
My pośród wspomnianej wyżej wycieczki. ;)
Turbaczyk.
I wreszcie... z powrotem w dolinie. ;)