poniedziałek, 9 września 2013

Gdańsk -> Warszawa -> Barcelona.

Dziś na blogu krótki pościk zapowiadający sporą inwersję, która nastąpi tu w kolejnych dniach - najpierw opublikuję zdjęcia z Barcelony, potem wrócę na jakiś czas do Polski i do lipca, a następnie w całości oddam bloga w ręce relacji z Camino de Santiago. Czekajcie (nie)cierpliwie! :)

Z "Dziennika podróży":
29.07.2013
Wczesna pobudka i trochę-ponad-godzinna droga do Gdańska z mamą oraz siostrą. Potem jeszcze poszukiwanie miejsca do zaparkowania i już jesteśmy na dworcu PKS, gdzie o ósmej spotykam się z Dosią. Okazuje się, że zapomniała zabrać dla mnie kremu przeciwsłonecznego, który miałam przelać sobie do mniejszej buteleczki, więc przed odlotem czeka nas jeszcze misja. ;) W autobusie marzniemy (i uświadamiamy sobie, że nie zostawiłam pendrive'a ze zdjęciami z Gorców rodzicom Dosi, więc wyruszy z nami na Camino...), ale za to kiedy wydostajemy się z niego w Warszawie, o mało nie roztapiamy się z gorąca. Ze stacji "Metro Młociny" przetrasportowujemy się tramwajem na Dworzec Centralny (specjalnie czekamy chwilę na nowoczesny pojazd z klimatyzacją, bo w starszych modelach, mimo otwartych okien, można się w taki upał udusić). Tam wpadamy szybko do Rossmann'a po krem do opalania w butelce o pojemności mniejszej niż 100 ml (kończymy z jakimś dziwnym, ale tanim produktem dla dzieci), ale po spojrzeniu na zegarek wypadamy z niego jeszcze szybciej i pędzimy na autobus na lotnisko. Trochę mamy kłopotu ze znalezieniem przystanku, na którym się on zatrzymuje, ale wreszcie się nam udaje. Na lotnisku bez sensu stajemy w kolejce do odprawy bagażowej (odtańczam w niej mały taniec radości, kiedy udaje mi się zważyć plecak i okazuje się, że waży on 9 kg, co mieści się w limitach, a nawet daje mi kilogram zapasu) - wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że mając tylko bagaż podręczny możemy od razu przejść do kontroli bezpieczeństwa. Pouczone na ten temat przez wyfiokowanego pana z obsługi udajemy się w tamtą stronę, a tam... cała zawartość mojego plecaka zostaje wyciągnięta, bo opakowanie z talkiem na prześwietleniu za bardzo przypomina panom nielegalną butelkę z płynami. Tym samym cała moja misterna konstrukcja z namiotów, śpiworów i koszulek legła w gruzach! I byłam zmuszona upychać wszystko na nowo... Potem ruszamy dalej, przytłacza nas trochę długość kolejki do wejścia do samolotu, ale udaje nam się złapać miejsce przy oknie - w końcu to pierwszy lot samolotem Dosi i musi mieć dobry widok. Następnie lecimy, lecimy i... jesteśmy w Barcelonie! Kupujemy sobie T-10, czyli najkorzystniejszy bilet na transport publiczny w stolicy Katalonii, ustawiamy się w... kolejce do autobusu (serio? w Hiszpanii?!), a potem poszukujemy mieszkania naszych hostów z housetrip.com (to taki couchsurfing, tylko za pokój trzeba zapłacić, coś jak spanie u nas w kwaterze prywatnej), co zajmuje nam trochę czasu, ale wreszcie się udaje. Gdy docieramy na miejsce, okazuje się... że nie mówią oni po angielsku. Jednym słowem: witamy w Hiszpanii! ;)))

Dziwny koniostwór na lotnisku w Barcelonie. ;)
 Palemki i zachód słońca! 
 No i na koniec - kolorowe lotnisko z zewnątrz. ;)