Po obiadokolacji wyruszyliśmy na dalsze zwiedzanie. Tak wyglądała Sawa po zmroku. ;)
Główna cerkiew belgradzka. Odwiedziliśmy ją następnego dnia, ale niestety nie można było robić wewnątrz zdjęć.
Knez Mahailova po raz drugi.
Zgodnie stwierdziliśmy, że ten sklep na pewno został założony przez emigranta z Niemiec. ;)
W jednej z bocznych uliczek.
Plac Republiki z "koniem", czyli najpopularniejsze miejsce spotkań w Belgradzie. ;)
Znajdowało się tam kilka budek mających pozorować jarmark bożonarodzeniowy...
... ale ta była zdecydowanie najciekawsza. Nie da się uciec od Wurstów, oj, nie da... ;)
W dalszej drodze.
Hotel Moskwa.
Szkoda, że nie spróbowałam takiej pizzy, żeby dowiedzieć się, czym jest ten "autentyczny belgradzki styl". ;)
W jakimś pasażu, gdzie - oczywiście - znajdował się MacDonald's. Restauracje te cieszą się w Serbii ogromną popularnością.
Kolorowo podświetlony budynek mijany gdzieś po drodze i zbliżenie na rzeźbę z powyższego pasażu.
Po drodze do budynku serbskiego parlamentu (widać go w tle na pierwszym zdjęciu).
Rzeźba mijana po drodze i front parlamentu z samochodem, który zaparkowany był dokładnie pośrodku schodów. ;)
Okna parlamentu z bliska.
W dalszej drodze.
Belgrad podobał mi się, między innymi, dlatego, że zbudowano go na górzystym terenie.
Gdzieś na trasie. ;)
Jeden ze wspomnianych już przeze mnie patrolów policji.
Restauracja hotelu Moskwa widziana z zewnątrz.
Dziwny futurystyczny zegar, na którym czas się zatrzymał...
... i niezły widok na miasto za nim.
Gdzieś w mieście podczas dalszej drogi do...
... kina. To właśnie tam zakończyliśmy wieczór, oglądając jakiś bardzo nudny film opowiadający o przyszłości Ziemi. Przyznaję się bez bicia - zasnęłam. xD Ale nie była to taka duża strata, bo bilety nie kosztowały dużo w porównaniu z niemieckimi, a film był po angielsku z serbskimi napisami. No i miałam okazję zobaczyć prawdziwe serbskie centrum handlowe. Gdyby ktoś się zastanawiał - wyglądało zupełnie jak w Polsce. ;)