wtorek, 20 listopada 2012

Essen in Deutschland.

Ta notka została napisana na prośbę mojej przyjaciółki. Podejrzewam, że powstaną jeszcze jej kontynuacje, bo temat wciągnął mnie na tyle, że co i rusz przychodzi mi do głowy kolejna ciekawostka, o której warto by jeszcze wspomnieć. A więc dziś na tapecie - jedzenie w Niemczech. ;) Poniżej kilka uwag ogólnych, w dalszej części tekstu recenzje poszczególnych produktów. ;)

Zacznijmy więc od czegoś, co jest najbardziej widoczne po wkroczeniu do niemieckiego sklepu - 3/4 produktów jest "bio". Należy dodać, że to nie takie "bio" jak w Polsce - ceny tych rzeczy są średnio tylko od 10 do 50 centów droższe, więc Niemcy kupują je niemalże nałogowo. Do mnie niemiecka "biomania" wciąż nie dotarła (trudno się temu dziwić po naszej wizycie w gospodarstwie ekologicznym podczas szkolenia wprowadzającego), ale kilku moich tutejszych znajomych znalazło nowe hobby. ;)
A skoro już jesteśmy przy sklepach, trochę o ich pozostałym asortymencie. Jak już wspominałam, polskiego twarogu dostać tu nie sposób. Co innego jakieś kozie sery z Turcji i podobne rodzaje nabiału z Bałkan - ja wiem, że Polaków jest tu mniej niż Turków, ale razem z Rosjanami tworzymy już poważną mniejszość i ktoś powinien zadbać o nasze prawa i zacząć importować twaróg - który jak na razie jest do dostania tylko w polskich albo rosyjskich sklepach. ;) Specjałem typowo niemieckim jest natomiast Quark - czyli rodzaj twarogu, ale ja porównałabym go raczej do naturalnego serka Ostrowia. Quark jest tutaj jadany do wszystkiego - i na kanapkę, i jako element deseru razem z owocami. Może być także składnikiem Quarkbällchen, czyli czegoś na kształt naszych pączków, tylko w wersji miniaturowej. A skoro już jesteśmy przy produktach mlecznych - śmietana. Nie dość, że wszystkie dostępne tu śmietany mają jakieś dziwne zawartości procentowe tłuszczu jak dla kogoś, kto przyjechał z Polski, to jeszcze istnieje tu coś takiego, co zowie się Schmand i jest czymś na kształt kwaśnej, gęstej śmietany - proszę mnie jednak nie pytać, czemu nosi taką dziwną nazwę, zamiast nazywać się po prostu "śmietana" (Sahne). ;) No i na koniec - mleko. Dostępne są dwa rodzaje - o zwartości tłuszczu 1,5% lub 3,5%. Oczywiście, nie muszę dodawać, że Niemcy nie tyle dbają o ilość tłuszczu, ile o to, żeby na kartonie pojawił się napis "bio". ;) Z innych ciekawostek - przyprawy nie stoją w sklepach obok zupek instant i innych takich, tylko koło mięsa, w zamrażarkach można znaleźć całego królika gotowego do przyrządzenia na uroczysty niedzielny obiad, a dostanie wody niegazowanej jest często niepodobieństwem - Niemcy lubują się w bąbelkach. ;)
Teraz czas przybliżyć niemieckie zwyczaje jedzeniowe, które miałam okazję zaobserwować w pracy. Moi współpracownicy śniadanie jedzą normalnie w domu przed wyjściem do pracy. Ale o której jedzą obiad? O 12 w południe, moi państwo. Moje zdziwienie na początku mojego pobytu tutaj nie miało granic, kiedy okazało się, że obiad, w którym brałam udział pierwszego dnia jest codziennym nawykiem. W końcu musiałam wymyślić sobie wymówkę i zacząć udawać, że codziennie śpię do 10, a śniadanie jem o 11, żeby się jakoś sensownie wytłumaczyć z wiecznego "nein, danke" na pytanie, czy chcę coś zjeść. ;) Następnie po południu około czwartej następuje Kaffee und Kuchen (kawa i ciasto), które też jest dla mnie źródłem nieustającego zdziwienia - Niemcy piją nieludzko dużo kawy, naprawdę. Jeśli kiedyś wam się wydawało, że to Turkowie (albo jakikolwiek inny naród) są królami tego czarnego napoju, to mogę was zapewnić, że się myliliście, gdyż na miano zwycięzców zdecydowanie zasługują mieszkańcy Niemiec. ;) Ostatnim posiłkiem jest kolacja, o której nie wiem nic bliższego (tak samo jak i o śniadaniu), bo obydwie te rzeczy mają miejsce poza godzinami mojej pracy. ;)
Na koniec dwie ciekawostki związane z jabłkami - ogromną popularnością cieszy się tu mus jabłkowy (Apfelmus), który mam wrażenie, że serwujemy dzieciom w ramach zdrowego odżywiania z częstotliwością trzech dni. Można też kupić gotowy w sklepie - i to w cale nie w dziale ze słoiczkami dla niemowląt. Drugim jabłkowym specjałem jest Apfelschorle - czyli napój powstający z mieszanki soku jabłkowego i wody gazowanej. Muszę powiedzieć, że na początku miałam co do niego mieszane uczucia, ale teraz piję go bardzo często. Może nawet będzie mi go brakować w Polsce, ale myślę, że twaróg szybko zagłuszy tę tęsknotę. ;)
A! I na koniec jeszcze jedno - dla Niemców wszystko jest lecker ("pyszne"). Czy słone, czy słodkie, każda potrawa jest lecker. Wydaje mi się, że jest to jedno z najczęściej używanych w Niemczech słów - zaraz obok Scheiße. ;)
A teraz przejdźmy do poszczególnych produktów.

Na początek więc nieoficjalny symbol Niemiec, czyli... żelki Haribo. ;) Z przykrością informuję was, że wybór smaków, które nie są dostępne w Polsce wcale nie jest tak duży. Mam tu na myśli, oczywiście, smaki jadalne - bo oczywiście rodzajów żelków z lukrecją (kojarzycie? To te czarne, koszmar dzieciństwa. ;/) jest ogromny. Co jeszcze dziwniejsze - Niemcy naprawdę je LUBIĄ. Chyba nigdy nie zrozumiem tego narodu... W każdym razie, to co lubię najbardziej w Haribo w Niemczech to możliwość kupienia wielkiej paki z małymi opakowaniami żelków. I żelki w kształcie Smerfów. Smerfy Kwaszaki. < 3
 Durgi nieoficjalny symbol Niemiec - Nutella (mimo że właściwie pochodzi z Włoch, mnie kojarzy się bardziej z naszymi zachodnimi sąsiadami). Poniższa jej odmiana jest tutaj bardzo popularna, ale dla fanów Nutelli nie mam dobrych informacji - w Niemczech nie jest ona jakoś dużo tańsza niż w Polsce, dlatego na przykład ja... takiej normalnej w słoiczku nie kupiłam ani razu. Niech żyją wyroby nutellopodobne! ;)
 Kiedy przyjechałam do Niemiec, właśnie trwała tu ofensywa promująca jajko-niespodziankę dla dziewczynek. Teraz zdaje się jest ono już obecne także w Polsce - świętujmy więc, bo koniec z niechcianymi samochodzikami! ;) (PS. Właśnie odkryłam, że Kinder czekolada jest produktem tej samej włoskiej firmy, która robi Nutellę. WTF?)
 Kolejny nieoficjalny symbol Niemiec, czyli Bratwurst. Chcę was tylko zapewnić, że jest ona OBRZYDLIWA. Mniej obrzydliwa w wersji bez kminku, ale nadal obrzydliwa. ;)
 Napoje... Club-Mate (napój na bazie yerba mate - stąd nazwa) pite przesz wszystkich berlińskich hipsterów podczas porannej jazdy metrem na uczelnie/do pracy jako element pobudzania się do życia po imprezie poprzedniego wieczora... obrzydlistwo na równi z Bratwurst. Berliner Fassbrause, który kupiłam głównie ze względu na nazwę - takie samo obrzydlistwo (mimo że, oczywiście, smak ma zupełnie inny). Oba odradzam.
 Niebieski napój to Zille Blaue Fassbrause i nie ma żadnego szczególnego smaku - może oprócz smaku dzieciństwa i najtańszej syntetycznej oranżady. I jeszcze barwi język na niebiesko - czyli jest moc. :) A sok marchwiowy to niemieckie obrzydlistwo roku, gdyż tutaj dodaje się do niego... miodu. Co daje mieszankę nie do strawienia (oczywiście, nie muszę dodawać, że normalny sok marchwiowy nie jest tu dostępny, prawda? ;) ).
 Piwo. Po lewej Weissbier, czyli piwo pszeniczne (czyli to mętne, dla tych niezorientowanych ;) ). Stanowczo odradzam, nawet ja (znany piwosz ;) )tego nie trawię. Po prawej piwo karmelowe - nie jest złe. :) Innych piw nie ma, bo wszyscy wiedzą, że jak to zwykły Pilsner, to dla mnie każdy jest taki sam. Więc nie ma nad czym się rozwodzić. ;)
 Piwo bezalkoholowe w puszce. Kolejne obrzydlistwo. ;)
 Cukierki imbirowe. Ostre. Z bliżej nieznanych mi powodów imbir w Niemczech jest bardzo popularny. U góry możecie zobaczyć nawet imbirowe żelki Haribo (Ingwer-Zitrone). ;)
 Czipsy. Te w kształcie kangura są bardzo urocze (i głównie dlatego je kupiłam), ale zostawiają dziwne smugi na palcach, które usuwa się, trąc palcem o palec (?). Te drugie to miśki, czyli coś na kształt... duszków, które wszyscy pamiętamy z dzieciństwa. :)
 A duszki takie w tańszych wersjach są tutaj dość popularne i można je też kupić w wersji słoneczkowej. :)
 Deser Dr. Oetker i jego Götterspeise - czyli rodzaj galaretki, której specyficzną barwę nadaje Waldmeister, co po polsku zowie się "marzanka wonna" i jest rośliną. ;) Obok niezłe czekoladowe misie.
 Curlywurly angielskiego Cudbury - też niezbyt dobre, mówiąc szczerze. ;)
 A to duet, który jest moim niemieckim faworytem. Gotowe mini-amerykanki (chociaż wciąż nie równają sę tym samorobnym... ;) ) i napój czekoladowy z Aldiego. Niech żyje Aldi! :)
 I na koniec - częsty widok w Niemczech, czyli "turecka świeża figa". Szczerze mówiąc, nie był zła, ale zabijać się za tym nie będę. ;)


Uff, koniec. Pewnie w międzyczasie zgłodnieliście, więc - smacznego! ;)