Mój pierwszy pełny dzień na włoskiej ziemi zaczął się oczywiście od… przygody. ;) Mianowicie wstałam rano, umyłam się, ubrałam i zgodnie ze wskazówkami otrzymanymi wczoraj ruszyłam przed siebie na spotkanie z morzem. Rzeczywiście udało mi się dotrzeć do bramy kempingu, ale z daleka zobaczyłam, że jest zamknięta na kłódkę. Klnąc pod nosem na czym świat stoi, obróciłam się napięcie i ruszyłam w przeciwnym kierunku, by rozpocząć poszukiwania jakiejś dziury w płocie, przez którą mogłabym się wydostać na zewnątrz. W ten oto sposób dotarłam do basenu (nigdy nie rozumiałam do czego służą baseny na kempingach/w hotelach położonych zaraz nad morzem? Czy turystom naprawdę nie chce się przejść tego kilometra na plażę?), a zaraz potem na taras widokowy na szczycie wzgórza, gdzie ulokowany był kemping. Stamtąd zobaczyłam morze i poziom mojej złości wzrósł, że nie mogę stanąć nad jego brzegiem. Wtedy zaświtała mi w głowie pewna myśl – skoro płot w tym miejscu jest taki niski, czemu by go nie przeskoczyć i nie zejść na dół po zboczu? Trochę to stromo wyglądało, ale krzaków było sporo, więc w razie czego miałabym się czego trzymać. Przypomniało mi się jeszcze, że przecież mam już za sobą takie wędrówki po klifach w Gdyni, co całkowicie rozwiało resztki moich wątpliwości i ruszyłam w dół. Niestety, sprawa nie okazała się tak łatwa, jak myślałam – po jakimś czasie dotarłam do buszu, który okazał się nie do przejścia, więc musiałam podejść do góry i spróbować z drugiej strony. Tym razem odniosłam sukces, ale tylko połowiczny, bo okazało się… że mniej więcej w połowie wzgórza jest drugi płot – tym razem wyższy i nie do przejścia. Klnąc już nie pod nosem, a na głos (w okolicy i tak nikogo nie było), wspięłam się z powrotem na górę, znów przeskoczyłam przez płot, wyszłam na taras, spojrzałam na swoje ubrania i osłupiałam. Cała byłam w tych małych zielonych kuleczkach, które czepiają się ciuchów jak rzepy psiego ogona. Po akcji oczyszczania (trwała jak nic piętnaście minut, bo te badziewka były bardzo uparte ;) ) ruszyłam dalej dookoła kempingu, powoli tracąc nadzieję. W okolicach stołówki spotkałam nagle Maria, poprosiłam o otwarcie kłódki, a on na to, że… ona jest przecież otwarta i tylko tak wygląda, by odstraszać potencjalnych złodziei! Moja mina w tym momencie była niewątpliwie bezcenna. Ale tak to jest, jak się z daleka widzi, że coś jest zamknięte… ;)
Potem ruszyłam żwawo nad morze, pokonałam bramę, przyjrzałam się drodze, w którą, według wskazówek otrzymanych wczoraj, miałam skręcić, by dotrzeć na plażę, zignorowałam wskazówki, bo wydała mi się ona podejrzana, poszłam na azymut, dotarłam na plażę i… zobaczyłam, że jest kamienista! :) Moja pierwsza kamienista plaża w życiu, więc wyobraźcie sobie moją radochę i poczucie satysfakcji, że pokonałam tę wredną kłódkę. ;) A potem pospacerowałam trochę brzegiem morza, posiedziałam na plaży i niestety musiałam wracać…
Widok z tarasu na morze.
Fragment mojego swetra całego w kulkach. ;)
Dziwne owoce rosnące na przydrożnym drzewie. Dowiedziałam się potem, że są jadalne, więc pewnego dnia zerwałam jednego i spróbowałam. Okazało się, że mają podwójną pestkę i są niedobre. ;)
Kiedyś przez Torino di Sangro biegły tory kolejowe nad samym morzem. Obecnie przesunięto je bardziej w głąb lądu, ale stare budynki kolejowe jeszcze stoją.
Palma zdobiąca nadmorską promenadę. :)
We Włoszech kryzys trwa w najlepsze. Kilka lat temu ta restauracja byłaby o tej porze roku pełna, teraz świeciła pustkami...
Kamienista plaża i morze.
A w drodze powrotnej widziałam chyba z trzydzieści takich "peletonów", bo region Abruzzo, gdzie znajduje się Torino di Sangro, jest bardzo popularny wśród rowerzystów. :)