Pod koniec maja musiałam przojechać do Gdyni, żeby podejść do matury z niemieckiego. Dzień ten wiekopomny wypadał we wtorek, a ja miałam przed sobą alternatywę – spędzić po egzaminie noc w Trójmieście czy ruszyć od razu do Berlina, by dotrzeć tam rano i pójść w środę do pracy (oto błogosławieństwo zaczynania o dwunastej w południe ;) ). Z moim zamiłowaniem do nocnego zwiedzania postanowiłam oczywiście wybrać to drugie rozwiązanie. ;) Do wyboru miałam przejazd TLK-ą do Szczecina, a stamtąd dwoma pociągami regionalnym do Berlina (z sześciogodzinną przesiadką) lub podróż z Gdyni do Poznania TLK-ą z trzygodzinną przesiadką, potem z Poznania do Szczecina też TLK-ą (z godzinną przesiadką), a stamtąd regionalnym do Berlina. Decyzja była więc łatwa, zwłaszcza, że pierwsza opcja była o połowę tańsza i w Szczecinie jeszcze nigdy nie byłam, a sześć godzin to szmat czasu. :)
Na pociąg do Szczecina musiałam się po egzaminie porządnie sprężyć, więc spodziewałam się tego, ze będę musiała kupować bilet u konduktora. Udało mi się jednak złapać odpowiedni autobus, więc po szybkim marszu na dworzec miałam jeszcze 10 minut, żeby stanąć w kolejce po bilety. Na moje nieszczęście pani przede mną płaciła za przejazd w dwie strony z kuszetkami i nie-wiadomo-czym-jeszcze, więc trwało to dość długo, a sprzedawczyni ruszała się jak mucha w smole (wygląda na to, że sprzedawczynie biletów na nocnej zmianie dostają premie za bycie opryskliwymi, a na dziennej – za pracę, jakby właśnie trwał strajk włoski…). Wreszcie udało mi się kupić bilet, biegiem ruszam na peron, docieram tam dwie minuty przed odjazdem pociągu i… przez megafon rozlega się zapowiedź, że jest on opóźniony o godzinę. Padłam na ławkę, dysząc i myślałam, że padnę ze śmiechu. Chichotałam pod nosem, a wszyscy się na mnie patrzyli jak na wariatkę, bo ich ta sytuacja raczej zdenerwowała niż wprawiła w rozbawienie. ;) W każdym razie pociąg rzeczywiście przyjechał po godzinie (podobno w Gdańsku znaleziono niewypał czy coś takiego) i ruszyliśmy na zachód. Dotarliśmy na miejsce przed północą, a ja od razu swoje kroki skierowałam do budynku dworca – brakowało mi jeszcze biletu na pociąg do Berlina. Weszłam do środka i uderzyły mnie dwie rzeczy – po pierwsze po całej hali niósł się głos Lecha Wałęsy występującego właśnie w „Faktach po faktach”, które pokazywał właśnie zawieszony nad wejściem do poczekalni telewizor; po drugie, dworzec był zaskakująco czysty i zadbany! Szczecin to miasto leżące na uboczu, więc myślałam, że będzie to budynek raczej w stylu starego dworca w Poznaniu (który absolutnie wygrywa w konkursie na najgorszy dworzec w dużym polskim mieście. Zwłaszcza nocą, z jego poczekalnią wydzieloną w części KFC, która i tak zamyka się w okolicach drugiej nad ranem, co zmusza wszystkich czekających do zakładania obozowisk gdzieś na terenie budynku, bo oczywiście ławek na zewnątrz brak), a okazało się, że co prawda nie jest on nowy (jak ten, który jest teraz budowany w stolicy Wielkopolski), ale prezentuje się całkiem przyzwoicie. Udałam się więc do okienka i poprosiłam o bilet na pociąg regionalny do Pasewalk, a stamtąd do Berlina. W Internecie to połączenie wyświetlało się jako obsługiwane przez PKP, więc zakładałam, że cena nie może wynosić więcej niż 60 zł. Po czym pani informuje mnie, że musiałabym zapłacić… 170 zł! Dlatego zaproponowała mi połączenie bezpośrednie do Berlina (godzinę później). Z lekką rezerwą w głosie zapytałam, ile by to kosztowało (oczyma wyobraźni już widziałam, jak szukam autobusu podmiejskiego, by rano łapać stopa do stolicy Niemiec), na co ona, że… 40 zł! Moje zaskoczenie nie miało granic, ale okazało się, że Pasewalk leży w innym landzie niż Berlin i właśnie to powoduje (mimo że różnica odległości w kilometrach nie jest zbyt wielka) taką różnicę w cenie. Uzbrojona w bilet, wyciągnęłam mapkę, którą wydrukowałam sobie w domu (kolejne zaskoczenia – ładnie zaprojektowana i przejrzysta strona szczecińskiej informacji turystycznej. Bremo, patrz i płacz, że tak nie potrafisz!) i ruszyłam w miasto. Wyszłam przed budynek dworca, zeszłam na dół po schodach, a tam moim oczom ukazał się… wielki napis „Pogoń Szczecin”. :D Rozbawiona ruszyłam dalej, ale trochę się zaplątałam i musiałam przejść na drugą stronę, a że w okolicy nie widziałam pasów, więc postanowiłam przejść na dziko. I to był oczywiście ten moment, kiedy musiał przejeżdżać tam radiowóz. Który oczywiście zatrzymał się przy mnie, szyba się odsunęła, z wnętrza wyjrzała młoda policjantka i zapytała opryskliwie „Czy tu są pasy?”. Ja na to, że nie, ale nie widzę ich nigdzie niedaleko, a trochę się zgubiłam. Na co ona, wciąż opryskliwie powiedziała mi, gdzie mam iść (wskazując kierunek machnięciem ręki), nie zapytała, czy nie potrzebuję pomocy, skoro nie znam drogi, zasunęła szybę i odjechała. Miło. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo dzięki jej interwencji udało mi się znaleźć czerwoną linię trasy turystycznej, za którą miałam od tej chwili podążać.
W Szczecinie na ulicach było pusto. Czasem tylko szerokimi opustoszałymi ulicami przemykały pojedyncze samochody, a z daleka dochodziły do mnie odgłosy zabawy, śmiech i muzyka. Czułam się, jakbym była w mieście sama, czasem tylko spod stóp uciekały mi koty, kiedy przemierzałam miasto śladami czerwonej linii wymalowanej na chodnikach i jezdniach. Atmosfera była przez to dość niesamowita, a na dodatek okazało się, że Szczecin to miasto – dość ładne, czego się przyznam nie spodziewałam, bo zdjęcia w Internecie widziałam piękne, ale słyszałam od paru osób, że jest tam brzydko – które na siłę próbuję udowodnić swoją polskość. Z tego powodu co krok natykałam się na zamontowane po wojnie tablice upamiętniające różnych działaczy polonijnych i wizyty dygnitarzy odwiedzających „polski Szczecin”. Z drugiej strony jest to też miasto, w którym przyszła na świat Katarzyna Wielka, która była przecież inicjatorką rozbiorów Polski – nic innego, moi Państwo, tylko chichot historii.
Wspomniana wyżej "Pogoń Szczecin" i tak zwana Wenecja Szczecińska. ;)
W dalszej drodze.
Tak właśnie prezentowała się czerwona linia trasy turystycznej. :)
Widać było bliskość Niemiec - w Szczecinie panuje ten sam typ twórczości ulicznej. ;)
Co to są naleśniki holenderskie, pytam?!
Rynek szczeciński - z jednej strony piękne odremontowane kamienice...
... z drugiej nowoczesne niskie bloki. W tym momencie chciałabym serdecznie pozdrowić komunistów. ^^
Coś. Przywodzi na myśl Magdeburg. ;)
;)))
Zamek Książąt Pomorskich. Kiedyś wrócę do Szczecina, by wejść do środka. :)
Podświetlony na niebiesko most to mój osobisty faworyt w stolicy województwa zachodniopomorskiego. ;)
Wały Chrobrego. Zwróćcie uwagę, że knajpa na poniższym zdjęciu nie ma drzwi i okien. :)
Jak już pisałam, Szczecin ma problem ze swoją polskością. Dlatego w mieście powstał spory pomnik Mickiewicza. ;)
Jeszcze trochę o polskości miasta. Poniżej napis na kamieniu na placu Rodła, a dalej zastanawiające nazwy ulic. W żadnym innym mieście w kraju nad Wisłą takich nie widziałam, a Wy? ;)
Dla kontrastu - niemieckie napisy na włazie kanalizacyjnym.
To tu urodziła się Katarzyna Wielka. Obecnie w tym budynku ma swoją siedzibę PZU. ;)
Remont - nie mogło go zabraknąć. ;)
Miałam przyjemność natknąć się na panów odmalowujących czerwoną linię turystyczną. Trochę byli zdziwieni, że podążam jej śladem w środku nocy. ;)
Kamienica pod Globusem. Trochę go kiepsko widać, ale budynek był naprawdę interesujący.
Znów trochę jak Magdeburg. ;)
I na koniec - nie mam pojęcia, co to za budynek, ale trochę przypomina ratusz w Olsztynie, prawda?