środa, 19 czerwca 2013

Berlin ✈ Rzym → Pescara → Torino di Sangro.

25. maja, w dzień mojego wylotu do Włoch, wstałam z łóżka, wyjrzałam przez okno i nie mogłam uwierzyć własnym oczom – deszcz! Chociaż słowo „deszcz” nie odpowiada w pełni temu, co działo się na dworze – lało jak z cebra. Czując ekscytację na samą myśl o uroczej wyprawie w strugach wody na stację U-Bahnu (aha), bezzwłocznie ruszyłam na dworzec, przy okazji przemakając do suchej nitki. Ale cóż to dla mnie, przecież jadę do słonecznej Italii, prawda? Cała jednak otucha, która tak nagle się we mnie pojawiła, znikła równie szybko, gdy tylko postawiłam stopę na progu hali odlotów EasyJeta na lotnisku Berlin Schönefeld. Można to podsumować tylko jednym sformułowaniem – dantejskie sceny, na które na dodatek nie byłam przygotowana, bo to miała być moja pierwsza podróż niskokosztową linią lotniczą. Czytałam wcześniej trochę o tym w Internecie, ale zdecydowanie nie spodziewałam się czegoś TAKIEGO. Kolejka do kontroli osobistej była kilometrowa, ale jakoś udało mi się wyrobić na czas. Lot nie był zbyt ciekawy ze względu na chmury, które rozpanoszyły się za oknem, dopiero nad Włochami coś zaczęło być widać. Wysiedliśmy z samolotu w Rzymie Fiumicino i… zgubiliśmy się po drodze do hali, w której odbiera się bagaż. xD Wylądowaliśmy w zupełnie innym terminalu, więc musieliśmy się wrócić, przejść jeszcze raz kontrolę osobistą i wreszcie udało nam się znaleźć swoje plecaki. Następnie wyruszyliśmy na poszukiwania peronu, z którego miał odjeżdżać nasz autobus (gdybyście kiedykolwiek potrzebowali wskazówek na ten temat, piszcie do mnie bez wahania, bo zapewniam, że sprawa nie jest taka łatwa, jak się wydaje, zwłaszcza jeśli szuka się numeru 35 ;) ). W tym celu wyszliśmy przed lotnisko… a tam tylko 18 stopni! Prawie że mróz. ;) Potem czekaliśmy trochę na dalszy transport, a kiedy przyjechał nasz autobus, odbyliśmy z jego kierowcą rozmowę o następującym przebiegu:
On: Pescara?
My: Pescara.
On: [pokazuje ręką, że mamy iść za nim na drugą stronę pojazdu do luku bagażowego] Pescara!
My: Aaaaa, Pescara! [wkładamy plecaki do bagażnika i idziemy za nim z powrotem. Już w środku pojazdu podaję mu wydrukowane potwierdzenie rezerwacji.]
On: Pescara? Tre?
My: Si, Pescara!
A potem znaleźliśmy sobie miejsca przy oknach i usiedliśmy. ;) Po czym ja zaraz zapadłam w sen, bo za szybą nie działo się nic ciekawego… a kiedy się obudziłam, przed moimi oczyma rozgrywał się niezwykły spektakl przygotowany przez Matkę Naturę – zielone górskie szczyty, których czubki ginęły w niskich chmurach i zacinający deszcz. Do tego mosty w kształcie akweduktów, tunele, miasta zbudowane na stokach i oka już więcej nie zmrużyłam, wpatrując się w to wszystko z otwartą szczęką, tylko trochę martwiła mnie ulewa. Ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie, bo po chwili pomiędzy chmurami pojawiło się słońce, a zaraz po nim tęcza. :)

Dotarliśmy wreszcie do Pescary, gdzie udaliśmy się najpierw kupić bilety na pociąg (przy tej okazji zagadywali nas mili, ale ciut podpici panowie grający w karty na dworcowych ławkach), a potem na spacer po mieście, bo do czasu jego odjazdu mieliśmy jeszcze ponad dwie godziny. Gdy wyszliśmy przed dworzec, wydało mi się, że na końcu ulicy, która się przed nami rozciągała, majaczy morze, więc udaliśmy się w tamtą stronę. Po krótkim marszu pośród stoisk targowych rozstawionych na głównym deptaku, rzeczywiście dotarliśmy na plażę. Wtedy nagle wszystkie wspomnienia do mnie wróciły (byłam już nad włoskim morzem w 2009 roku) i przez chwilę się powstrzymywałam się ze względu na moich towarzyszy, ale pragnienie zamoczenia stóp w wodzie okazało się zbyt silne, więc szybko ściągnęłam buty oraz skarpetki i już stałam po kostki w wodzie. Szeroki uśmiech nie schodził mi z twarzy i powiedziałam do chłopaków: „Mann kann schon ruhig baden, Ostsee ist nie wärmer”*.  ;) Potem ruszyłam powoli skrajem plaży na krótki spacerek  i po drodze znalazłam uroczą muszelkę – wsadziłam ją natychmiast do torebki, zastanawiając się jednocześnie, czy wytrzyma podróż. Wróciłam do moich towarzyszy z silnym postanowieniem zrealizowania jeszcze jednego ważnego punktu programu – włoskie gelato! Szczęśliwie jakaś lodziarnia znajdowała się zaraz przy plaży, więc kupiłam tam sobie loda – niebo w gębie, jak zawsze! – mogłam więc spokojnie ruszać dalej. Spacerowaliśmy jeszcze trochę uliczkami miasta (witamy w normalnym kraju, w którym jest darmowe i nieograniczone WiFi na głównym deptaku miasta! Niemcy, patrzcie i uczcie się!!!), a potem wróciliśmy na dworzec i wsiedliśmy do pociągu, który dowiózł nas do Torino di Sangro. Z tamtejszej stacji odebrał nas Mario, zjedliśmy kolację (pasta z parmezanem! < 3), a potem odbyłam krótką rozmowę o okolicy z dziewczyną, która miała być moją współlokatorką przez najbliższy tydzień – udzieliła mi ona wskazówek, jak dotrzeć na plażę, bo to miał być właśnie cel mojego jutrzejszego porannego spaceru. A potem zapadłam już tylko w słodki sen, zmęczona przygodami dnia dzisiejszego. ;)

* "Można się już spokojnie kąpać, Bałtyk nigdy nie jest cieplejszy."

Widoki z okna. Zaskoczyła mnie spora ilość opuszczonych domów, które widziałam z drogi. Można się było poczuć trochę jak w Armenii, zwłaszcza jeśli do obrazu dodało się góry. ;)

Mniej chmurne widoki i...
 ... tęcza! :)
 Pescara - przed dworcem kolejowym.
 Okolice deptaku prowadzącego na...
 ... plażę! :D
 Gelato moją miłością. < 333
 I trochę widoczków z miasta. Pizza i znów automat z kondomami... ;)
 ... ale nic dziwnego, że są potrzebne, skoro viagra jest w promocji. ;)
 Pescara.
 I na koniec - niemiecki akcent we włoskim mieście, czyli sklep o wdzięcznej nazwie... "U-Bahn". ;)