Z "Dziennika podróży":
29.08.2014
A jednak udaje nam się wstać o czwartej i o piątej jesteśmy już gotowe do wyjścia. Pierwsze dwie i pół godziny idziemy po ciemku - po raz pierwszy i zdecydowanie ostatni. Nie mam pojęcia, jak Angel, Lidia i Antonio mogli to robić codziennie. Już o tak wczesnej porze spotykamy ludzi wędrujących bez plecaków oraz... dziwnego pana pojawiającego się znikąd w ciemnościach, który namawia pielgrzymów do wynajęcia u niego pokoju w Santiago. Kiedy słońce wreszcie wschodzi, robimy sobie przerwę, ale mija nas dziki tłum, więc szybko się podrywamy i ruszamy dalej. Potem docieramy na Monte do Gozo (jak to nie widać stąd katedry?!), przekraczamy granice Santiago (fotkę pamiątkową przy tablicy jednak sobie odpuścimy...), odszukujemy nasze albergue (oczywiście nie obywa się bez przygody, bo podczas poszukiwań natrafiamy na nawiedzone schronisko z poprzedniego posta i ledwo udaje się nam wyrwać ze szponów jego naganiaczy ;) ) i postanawiamy czekać na jego otwarcie. Kładziemy się więc na trawce i odpoczywamy, aż tu nagle pojawia się miły pan Japończyk (ale z Londynu xD), który pozwala nam zostawić w środku plecaki i oferuje odprowadzenie do centrum. Po drodze pokazuje nam okolicę, ale my wypatrujemy tylko katedry - w końcu ta, która ujrzy ją jako pierwsza, zostanie "królem". Ostatecznie to ja najpierw ją zauważyłam. ;) Po dotarciu na miejsce szybko ustawiamy się w kolejce po compostelę. Stoimy w niej godzinę, gadając w tym czasie z osobami stojącymi obok nas o ich trasach i przeżyciach (następne Camino? Tylko Portugalskie! :) ), więc ostatecznie na mszę do katedry docieramy spóźnione. Okazuje się ona wielkim rozczarowaniem - wszędzie jest pełno turystów, którzy nie potrafią się zachować, ale przynajmniej spotykamy tam Freddie'ego. Po nabożeństwie czilujemy więc razem, robimy sobie piknik w parku i próbujemy lokalnych specjałów, gdzieś na mieście spotykamy też Evę i Lottę. Najedzeni umawiamy się na wieczór i rozchodzimy do swoich schronisk. Po drodze Dosia i ja znów idziemy do katedry, żeby przytulić apostoła - dosyć absurdalne przeżycie, jeśli pytacie mnie o zdanie. ;) Potem meldujemy się w albergue, wybieramy sobie łóżka i... korzystamy z internetu po raz pierwszy od miesiąca, bo mają tam komputery. :D Obiad jemy w Maku z tęsknoty za takim żarciem, ale okazuje się, że tamtejsza obsługa rusza się jak muchy w smole więc w Hiszpanii z fast robi się slow food. ;) Wieczór spędzamy z Freddie'm, szwendając się po starówce, przesiadując na placu pod katedrą aż do zachodu słońca i organizując tam sesję fotograficzną. Idziemy też na lody, a na koniec lądujemy w barze, gdzie raczymy się winem, świętując nasze dotarcie do celu. Do schroniska wracamy po jedenastej (od północy jest godzina policyjna) i od razu idziemy spać - jutro przecież ruszamy dalej.
***
Spotkani na Camino
Spotkani na Camino
Freddie - pochodzi z Niemiec, ale jego mama jest Brytyjką, po raz pierwszy widzimy go w Tapii. Zwraca naszą uwagę, bo pojawia się tam z Arnem, jednak bliższą znajomość nawiązujemy dopiero następnego dnia pod zamkniętym schroniskiem w Gondán, skąd razem idziemy do San Xusto i od tego momentu dość dużo czasu spędzamy wspólnie. Freddie wyruszył w drogę dzień później niż my, a jednak nas dogonił - potrafi pokonywać spore dystanse jednego dnia. To właśnie od momentu, kiedy bierze pod swoje skrzydła Arna, Francuz nabiera tempa - jesteśmy bardzo zaskoczone, że znów go spotykamy, bo zostawiłyśmy go sporo w tyle. Freddie uwielbia fundować ludziom różne rzeczy, nic dziwnego wiec, że Arno postanawia wędrować razem z nim. Dzięki temu codziennie ma co jeść i gdzie spać, bo często się zdarza, że młody Niemiec nie tylko dzieli się z nim jedzeniem, ale także opłaca jego nocleg w albergue. Ostatecznie zostawia Francuza na dwa dni przed dotarciem do celu i rusza sam - do Santiago nie wchodzi tego samego dnia co my, ale już poprzedniego wieczora. Kiedy więc my śpimy słodko w Santa Irene, on rozbija swój namiot w jakimś parku w Santiago, co oznacza, że przeszedł tego dnia ponad 60 km. Dla Freddie'ego Camino to poszukiwanie, wychowany w mieszanej tradycji katolicko-protestanckiej szuka dla siebie miejsca - niesie nawet za sobą Biblię. Po powrocie do domu rozpocznie pracę jako wolontariusz w miejscowym klubie sportowym - tak zwany Freiwilliges Soziales Jahr.
Ulica Pielgrzymia w Pedrouzo. ;)
Jeszcze więcej dziwnych instalacji i popisanych znaków po drodze...
... zdarzały się też przerażające "ozdoby".
Grafitti obrazujące spory problem na tym odcinku Camino - zalew turystów.
Wschód słońca.
;)
Monte do Gozo.
Stamtąd było już niedaleko. ;)
Niechęć do turystów i podkreślanie odrębności Galicji - sporo było tego na murach w Santiago.
Stare Miasto.
W kolejce po compostelę.
Katedra - zrobiłam wtedy tylko jedno zdjęcie, bo byłam tak bardzo zniesmaczona mszą, w której wzięłyśmy udział, że na więcej nie miałam ochoty.
Miejscowa tarta.
Więcej fotek ze Starówki.
Nasze schronisko mieściło się przy ulicy Moskiewskiej, ale w okolicy była też Warszawska. ;)
Stare Miasto wieczorem.
Na placu pod katedrą - pozy, które niektórzy przyjmowali do zdjęć, były niesamowite. ;)
Więc my nie mogliśmy być gorsi. ;)
W promieniach zachodzącego słońca katedra wyglądała, jakby płonęła.
I na koniec - kilka fotek ze Starówki, kiedy zapadał już zmrok. ;)