Z "Dziennika podróży":
21.08.2013
Wyruszamy rano ze schroniska, a po drodze, na jednym z postojów, mija nas Niemka, która spała tam razem z nami - ale na materacach rozłożonych w kuchni, bo łóżek już nie było. Okazuje się, że w nocy pogryzły ją pluskwy, które prawdopodobnie były w jej materacu, więc teraz w kolejnej większej miejscowości musi dać do wyczyszczenia swój śpiwór. Tym miasteczkiem jest Luarca. Oczywiście, znajduje się ona w dolinie, więc schodzimy do niej ze sporego wzniesienia (na ulicach kłębi się tłum), a po drugiej stronie miasta musimy z powrotem wejść na górę. Z oddali gonią nas odgłosy strzałów - dziwne mają tutaj pojęcie fiesty, nie to co w La Isli. ;) Za miastem robimy sobie półtoragodzinną sjestę w intrygujących ruinach kościoła. Następnie ruszamy dalej, a szlak prowadzi nas... przez plac budowy autostrady! Na domiar złego, prawie natychmiast po nim wchodzimy na niesamowicie zatłoczoną drogę krajową, gdzie praktycznie nie ma pobocza, po którym mogłybyśmy iść - po lewej wysoka ściana skalna, po prawej przepaść. Nie idziemy tak długo, ale co się tam strachu najadłam to moje. Potem mijamy Casę Carminę, czyli dom słynący z tego, że cały poobwieszany jest symbolami caminowymi. Jest też studnia dla pielgrzymów i ciekawska gospodyni - mówi, oczywiście, tylko po hiszpańsku. ;) Szybko się stamtąd zmywamy, bo meta już niedaleko. Cordula pisze, że señora Pilar, która opiekuje się schroniskiem w Piñerze, jest bardzo miła i dobrze przynieść dla niej długopis, bo je kolekcjonuje. I rzeczywiście - cały sufit w pomieszczeniu, gdzie przyjmuje pielgrzymów, ma nimi obwieszony. Jednakże zbyt miła to ona nie jest - nie dość, że nie ma już dla nas miejsca w albergue (i po co nam było siedzieć tyle czasu w tych ruinach?), to jeszcze musimy zapłacić pełną cenę za nocleg (mimo że będziemy spać na podłodze) i dać jej nasze dowody osobiste do skserowania. Na dodatek, schronisko, które miało być bardzo czyste, okazuje się jednym z najbrudniejszych, w których spałyśmy. No ale cóż, taki już pielgrzymi los. ;)
***
***
Spotkani na Camino
Angel, Lidia i Antonio - poznałyśmy ich w schronisku Cadavedo, dzielili z nami pokój. To właśnie Lidia miała te okropne pęcherze, które tam zbiorowo usuwano. To było jej pierwsze Camino, ale Angel i Antonio, dwaj bracia, mieli już spore doświadczenie - Camino del Norte to była jedna z ostatnich tras, które zostały im do przejścia. Może dlatego codzienne wychodzili o piątej rano (!) i szli przez co najmniej dwie godziny po ciemku, dopóki nie nastał świt - pewnie tak się przyzwyczaili na Frances. ;) Wędrówkę zaczęli w Soto de Luiña, więc nie mogłam nadziwić się czystości ich rzeczy - nasze po dwudziestu dniach drogi, były już wtedy nieźle sfatygowane. ;)
Poranek.
W trasie...
Luarca.
Ruiny, gdzie zrobiłyśmy sobie długą sjestę. ;)
Budowa autostrady.
Casa Carmina.
I na koniec - caminowe symbole na domu señory Pilar i okropny ludek-włóczykij-pielgrzym, który prześladował nas na trasie, niszcząc wiele pieczątek wstawionych w naszych credencialach.