Z "Dziennika podróży":
17.08.2013
Noc była niespokojna. Pablo już wieczorem zapowiedział nam, że w wiosce będzie fiesta, która potrwa co najmniej do szóstej, ale mu nie uwierzyłyśmy. Rano wiemy już, że jego słowa były prorocze - muzyka, którą było słychać nawet przez moje zatyczki do uszu, ucichła o 6:30 (ale żadne hiszpańskie disco polo, puszczali takie poważne zespoły jak ACDC ;) ). Na dodatek, w nocy mieliśmy nieproszoną wizytę - jacyś ludzie postanowili na chwilę odizolować się od imprezy. Byli już trochę podchmieleni oraz bardzo podekscytowani faktem, że znaleźli dwa namioty rozbite na terenie piknikowym na klifie i głośno nawoływali po hiszpańsku: "Aqui, aqui!", by pokazać innym swoje odkrycie. Na szczęście nie próbowali wejść z nami w interakcję, ale spać też nie dali, głośno komentując sytuację nad naszymi namiotami, jakby miały one ściany nie materiałowe, ale murowane. :) Całe niewygody doświadczone tej nocy wynagradza nam jednak niesamowicie malowniczy wschód słońca, który możemy podziwiać z naszego "kempingu" podczas śniadania i porannych ablucji. Wyruszamy koło ósmej rano i po czterech godzinach jesteśmy już w Sebrayu. Żegnamy się tam z naszymi znajomymi i ruszamy dalej - oni zostają, bo na trasie nawet prywatne kwatery są już porezerwowane, ale my mamy namiot, więc żadne braki miejsc nam niestraszne - co już udowodniłyśmy nie raz. ;) O zachodzie słońca wspinamy się na dość spore wzniesienie i zaczynamy się tam rozglądać za miejscem do rozbicia namiotu. Ostatecznie znów lądujemy na terenie piknikowym - tym razem na szczycie góry. Wieczorem odwiedza nas nawet sarenka. :) W międzyczasie spływa też na nas olśnienie - okazuje się, że źle policzyłam dni wyprawy i mamy jedną dobę nadprogramową, bo sierpień ma 31, a nie 30 dni. xDD Sprzeczamy się trochę, co z nim zrobić, ostatecznie jednak decydujemy się iść do Muxii, a nie, tak jak to było pierwotnie w planach, tylko do Finisterre. Rozpisujemy plan dalszej wyprawy i zmęczone idziemy spać.
***
***
Spotkani na Camino
Elizabeth - skończyła 60 lat i, przeszedłszy wcześniej kilka innych caminowych tras, postanowiła, że nadszedł czas, by ruszyć w pielgrzymkę do Santiago... z domu. Nie zaczęła jednak tam, gdzie obecnie mieszka (w Monachium), tylko w miejscu, w którym się urodziła (mała miejscowość ok. 100 km od Trieru), nadając tym samym podróży wymiar symboliczny. Jedna z najbardziej niezwykłych osób, które poznałyśmy na trasie, niesamowicie miła i uczynna, mimo że nie miała życia usłanego różami, bo jej mąż szybko zmarł i samotnie wychowywała dwójkę dzieci - syna i córkę. On specjalnie przełożył swój ślub, by mama mogła ruszyć w trasę, a ona oczekiwała wtedy dziecka i często dzieliła się swoimi przeżyciami z matką przez telefon. Tego dnia widziałyśmy Elizabeth po raz ostatni i do dziś bardzo żałujemy, że nie wzięłyśmy do niej żadnego kontaktu.
Nasz "kemping" w La Isli. ;)
Wschód słońca.
Dosia i Pablo myjący zęby oraz Dosia i jej plecak poobwieszany praniem. :)
Gdzieś po drodze.
Villaciciosa, czyli jabłkowa stolica Asturii - regionu słynącego z cydru. ;)
To właśnie tam trasa się rozdwajała - można było iść dalej Camino del Norte (Gijon) albo Camino Primitivo (Oviedo). My nie miałyśmy wątpliwości - jak najdłużej brzegiem morza. ;)
I na koniec widoki z góry Alto de la Cruz., czyli miejsca naszego noclegu ;)