wtorek, 3 czerwca 2014

Dzień 24. San Xusto - Gontán (29 km).

Z "Dziennika podróży":
24.08.2013
Wychodzimy rano i po chwili mijamy sławetny bar "Acurva". Z takim właśnie napisem wbito nam wczoraj pieczątkę do credenciala, bo właścicielka baru jest także hospitalerą w albergue. Dlatego też przeniesiono schronisko z Gondán do San Xusto - żeby pielgrzymi mieli bliżej do baru, gdzie mogliby wydawać pieniądze na posiłki. ;) Potem szlak prowadzi przez las, aż nagle... docieramy do skrzyżowania, na którym nie ma strzałek. To może oznaczać tylko jedno - zgubiłyśmy się. Na szczęście w oddali widzimy nacjonalną (nasz caminowy kryptonim na drogi krajowe - od niemieckiego "Nationalstrasse" ;) ), więc kierujemy się w jej stronę, a potem wzdłuż niej idziemy do następnej miejscowości, gdzie udaje nam się odnaleźć oznakowanie. Potem pokonujemy niewysokie podejście i dalej wędrujemy przez trochę podupadłe, wyglądające na opuszczone wioseczki. Docieramy do Mondoñedo, urokliwego miasteczka, w którym robimy zakupy (jutro niedziela) i ruszamy dalej. W oddali majaczy spore wzniesienie, które będziemy zaraz pokonywać. Znów wędrujemy wśród niewielkich osad i dopiero po chwili orientujemy się, że na górze po drugiej stronie doliny biegnie... autostrada. A kiedy wreszcie wdrapujemy się na szczyt, naszym oczom ukazuje się autostradowy wiadukt przystrojony... muszlami świętego Jakuba. Po takiej konfrontacji z czymś, co powszechnie zwie się "ironią losu", szybko docieramy do schroniska, gdzie znów nie ma dla nas miejsc (czyżby wszyscy ci, którzy spali w Mondoñedo, zmęczyli się "górą"?). Nie zostajemy jednak na lodzie, bo tamtejsi hospitalerzy wysyłają nas do miejscowej sali gimnastycznej. Niestety, są tam tylko dwa materace, które ktoś już zajął, więc... śpimy na kartonach jak bezdomni. Albo na siatce do siatkówki jak ja. ;)
***

Spotkani na Camino
Arno - po raz pierwszy spotykamy go przed Bilbao (to właśnie Francuz z tej notki), kiedy idzie w klapkach na nogach, z niewielkim plecakiem i z reklamówką w ręce. Bardzo jesteśmy zdziwione tym, że udało mu się nas dogonić w Tapii, ale później okazuje się, że to wszystko wpływ Freddie'go, którego spotkał po drodze. Arno wyruszył na szlak bez pieniędzy - już od jakiegoś czasu włóczy się tak po świecie, był w Azji Południowo-Wschodniej i w Ameryce Południowej. Najbardziej spodobała mu się Tajlandia i marzy o powrocie tam. W drodze utrzymuje się z tego, co dostanie od innych, a że Freddie bardzo chętnie dzieli się z ludźmi, po prostu się do niego podłączył. To on kupuje Arnowi jedzenie, ale wcześniej byli też inni ludzie, którzy zdecydowali się mu pomóc - od jakiejś rodziny dostał nawet buty, więc teraz idzie już w adidasach. Śpiwora niestety nadal nie ma, więc w Gontán śpi w czapce i pod... kocem termicznym. Twierdzi też, że z caminowych strzałek i muszelek czerpie siłę, więc dotyka każdej z nich po drodze. Jeśli chodzi o Camino jest bezkompromisowy, dlatego reaguje oburzeniem, kiedy mówimy mu, że zdarzało nam się na szlaku korzystać ze środków publicznego transportu, by wydostać się z wielkich miast.

Bar "Acurva".
 Po drodze - znów kukurydza.
 Strzałki, czyli jak wpuścić pielgrzyma w maliny. ;)
 W drodze.
 Mondoñedo z czekającą nas górą w oddali.
 Rynek....
 ... i kościół tamże.
 Podejście.
 Wiadukt autostradowy z muszelkami...
 ;)))
 I na koniec - nasza sala gimnastyczna. Do najczystszych nie należała, ale z braku laku... ;)