Z "Dziennika podróży":
26.08.2013
Wychodzimy rano z Baamonde, a kilka kroków przed nami idzie pan z kitkiem. Robi nam pamiątkowe zdjęcia, zostawia swój adres e-mailowy i wyrywa do przodu - dziś zmierza do dalszego schroniska, by za 3 dni być już w Santiago (my planujemy o jeden więcej). Wędrujemy dalej, w pewnym momencie dogania mnie Freddie, potem łapiemy też Dosię i dalej idziemy już razem, rozmawiając o książkach Lema. Szybko docieramy do celu, bo dzisiejszy dystans był bardzo krótki, ale na otwarcie schroniska musimy czekać od 11:15 do 16:00. Z nudów postanawiamy złamać naszą niepisaną zasadę i... wybieramy się do baru. :) Kupujemy tam sobie po bocadillo (czyli hiszpańskiej kanapce). Są one tak wielkie, że starczają nam jeszcze na kolację (a przynajmniej mnie, bo Dosia ma tendencję do jedzenia z nudów, więc jej właściwie nic nie zostało ;) ). Bar jest ogólnie niezwykłym przeżyciem - ale więcej się raczej nie wybierzemy. ;) Kiedy wreszcie albergue zostaje otwarte (a jest dosyć ciekawym miejscem prowadzonym przez Wspólnotę św. Jakuba z Wielkiej Brytanii - zajmują się nim wolontariusze i jest to jedno z nielicznych schronisk na trasie, gdzie można bez problemu porozumieć się po angielsku. Czasem nawet tylko po angielsku, więc niektórzy Hiszpanie mają poważny problem - chociaż raz oni, a nie ja. ;) ), robimy to, co zawsze - prysznic, pranie, odpoczynek. W Miraz mają też gry i książki, więc czas wolny jest jeszcze przyjemniejszy niż zazwyczaj. :)
***
Spotkani na Camino
***
Spotkani na Camino
Pan z kitkiem - po raz pierwszy spotkałyśmy go w Zenaruzzie, gdzie wieczorem pojawił się w drzwiach niczym duch. Od tamtego dnia widywałyśmy go od czasu do czasu, zazwyczaj w najmniej oczekiwanych momentach, np. w Avilés. Nie mogłyśmy się z nim za bardzo porozumieć, bo mówił tylko po hiszpańsku, a po angielsku znał pojedyncze słowa - dlatego zawsze jak nas widział, wołał "Dancing, dancing!", co było dla nas sygnałem do pokracznego udawania primabalerin, żeby udowodnić, że nasze stopy i nogi mają się dobrze mimo wielogodzinnego marszu. To on poczęstował nas też gazpacho w Guernice, a po drodze opowiadał o jakiejś baskijskiej odmianie tenisa - bardzo mu zależało, żebyśmy poznawały miejscowe zwyczaje. Z kolei w San Vincente widziałyśmy go, jak pomagał jednej pielgrzymce robić jakieś dziwne ćwiczenia, ale tę tajemnicę rozwikłałyśmy dopiero w drodze do Miraz - okazało się, że pan z kitkiem jest po prostu... joginem - stąd i kitek, i ćwiczenia. :)
Baamonde to miejscowość, z której do Santiago zostało mniej więcej 100 km. Dlatego sporo tu pielgrzymów dopiero zaczynających drogę, których celem jest przejście tylko tego dystansu i otrzymanie w Santiago composteli (czyli zaświadczenie o odbyciu pieszej pielgrzymki szlakiem św. Jakuba). To z tego właśnie powodu w tutejszym schronisku jest tyle łóżek. Obok - szalone caminowe oznakowania gdzieś po drodze. ;)
A to właśnie pan z kitkiem. :)
W trasie.
Miraz.
Tamtejsze albergue.
Bar.
Bocadillo.
A na koniec - zamarznięta Dosia w oczekiwaniu na otwarcie schroniska. Niestety, sporo osób musiało odejść z kwitkiem (podobno spali w kościele bez możliwości wzięcia prysznica), bo tutejsze albergue jest małe, a wędrują tu pielgrzymi i z Baamonde, i z Vilalby, więc popyt na łóżka jest dużo większy niż podaż. ;)