wtorek, 14 stycznia 2014

Dzień 9. Castro Urdiales - Hazas (25 km).

Z "Dziennika podróży":
9.08.2013
Dalsza droga ze schroniska w Castro wiedzie pod górę. Dzięki temu możemy podziwiać niesamowity wschód słońca nad morzem - który, niestety, rozgrywa się za naszymi plecami, więc co chwilę odwracam się, żeby jeszcze raz nacieszyć nim oczy. Daję słowo, na Camino nie ma chyba nic piękniejszego niż wschody słońca. :) Po drodze po wyjściu z tunelu zagaduje do mnie Hiszpanka - jak zwykle nic nie rozumiem, więc tylko uśmiecham się przepraszająco i idę dalej. W jednej z niewielkich osad, ciszę przerywa głośny krzyk: "Buen Camino!" - to jakieś dzieci cieszą się z kolejnych widzianych tego dnia pielgrzymów i dają temu głośno upust. Robi nam się miło, a po chwili humor poprawia nam się jeszcze bardziej, kiedy w tej samej osadzie uczynna pani stojąca na balkonie cofa nas ze złej drogi i wskazuje dobrą. Po jakimś czasie przechodzimy przez las eukaliptusowy (niesamowity zapach! Momentami jest tak ciężki, że aż utrudnia zmęczonym pielgrzymom oddychanie ;) ) i wreszcie docieramy do Hazas. Plan jest taki, że tu rozstaniemy się z Dosią do jutra. Bardzo chciałam zrealizować wreszcie swoje marzenie o spędzeniu nocy na plaży, więc miałam iść dalej do Laredo, gdzie miałyśmy się spotkać kolejnego dnia, bo moja towarzyszka nie miała specjalnej ochoty na nocleg na dziko. Schronisko w Hazas okazuje się jednak bardzo zadbane, a nad morze są podobno tylko dwa kilometry, więc zostaję, odkładając plany na później. Zajmujemy sobie łóżka i ruszamy w kierunku plaży. Dostałyśmy od hospitalery mapkę, jak tam dotrzeć, ale nie bardzo nam ona pomaga, gubimy się dwa razy i już mamy wracać na tarczy do albergue, kiedy... naszym oczom ukazuje się drogowskaz wskazujący drogę nad morze. Zawracamy więc i docieramy do stóp sporego wzniesienia. Dosia chce zawrócić i nie ryzykować wspinaczki, która może okazać się bezowocna, ale ja stwierdzam, że skoro zaszłyśmy tak daleko, nie możemy teraz odpuścić, więc wspinam się na wzgórze, żeby sprawdzić, czy widać za nim morze. Na szczycie moim oczom ukazuje się następujący widok: w dole znajduje się parking samochodowy, a jeszcze niżej - w niedużej zatoczce - rajska plaża jakby żywcem wyjęta z jakiegoś filmu. Niestety, prowadzi na nią stroma droga w dół, co oznacza późniejszą powrotną wspinaczkę w górę. Stwierdzam jednak, że gra jest warta świeczki, wołam Dosię i razem idziemy dalej, po drodze przeżywając spotkanie trzeciego stopnia z kozami, które pasą się na stromym zboczu. Po wejściu do wody okazuje się jednak, że nie wszystko złoto, co się świeci - plaża rzeczywiście jest położona nieziemsko, ale w wodzie pływa mnóstwo wodorostów, które skutecznie psują całą przyjemność kąpieli. Zamiast tego, wylegujemy się więc na ciepłym piasku. W zasięgu mojego wzroku znajduje się facet, który pakując obozowisko, wylewa sok. Jego zapach wabi osę, koleś ogania się od niej rakietką do badmintona, którą właśnie wkładał do futerału. Nic to nie pomaga, więc zaczyna uciekać przed owadem, traci równowagę i... przewraca się na mnie, obsypując mnie od góry do dołu piachem. :D Oboje śmiejemy się z całej sytuacji do rozpuku, ale bariera językowa uniemożliwia nam nawiązanie konwersacji, słyszę więc tylko krótkie "sorry" ;) Kiedy plaża chowa się w cieniu, zbieramy się z Dosią i wracamy do schroniska, gdzie spędzamy miły wieczór, odpoczywając.
***
Spotkani na Camino
Paweł i Eliza - para Polaków, których po raz pierwszy zobaczyłyśmy po ciemku w Irún. Wydali się nam wtedy jacyś znajomi, ale nie mogłyśmy ustalić dlaczego. ;) Potem okazało się, że oni mieli więcej tupetu i nie czekali do 9:00 na paszporty pielgrzyma wydawane w kościele, tylko, nie dostrzegłszy karteczki zawieszonej na drzwiach albergue, wbili tam i przeszkodzili hospitalerze w śniadaniu, ale mimo to otrzymali upragnione dokumenty. Tym sposobem wyruszyli tego dnia w drogę jakieś trzy godziny przed nami. ;) No ale cóż, frycowe trzeba zapłacić. ;) Paweł pielgrzymował do Santiago po raz pierwszy, ale Eliza dziesięć lat temu przeszła z siostrą Camino Frances. Miały jeszcze te staromodne plecaki ze stelażem, które ważyły o wiele za dużo, zwłaszcza, że dziewczyny nabrały niepotrzebnych rzeczy, więc bardzo dużo ekwipunku zostawiły wtedy w schroniskach. Eliza nauczona doświadczeniem, tym razem spakowała się bardzo lekko - tak lekko, że nie starczyło miejsca na zatyczki do uszu, a Paweł musiał nosić w ręce reklamówkę z prowiantem. ;) Nasi polscy znajomi popełnili też jeszcze jeden błąd (który opisywałam w swoim przewodniku) - nie znalazłszy w polskojęzycznym internecie zbyt wielu informacji o trasie północnej, założyli, że jest ona mniej więcej taka jak Droga Francuska - płaska i bez żadnych większych podejść. Gruby błąd, bo przez to zabrakło im odpowiedniego obuwia, a szlak mocno dawał im się we znaki. W efekcie powoli tracili zapał i siły - nie wiem, jak skończyło się ich Camino, ostatni raz widziałyśmy ich w następnym schronisku po opuszczeniu Hazas.

Wschód słońca po wyjściu z Castro.
Po drodze.
Jeśli jeszcze nie wiedzieliście - pielgrzymi kochają autostrady. ;)
Jedna z dziwniejszych rzeczy widzianych po drodze - drewniane ogrodzenie chronione plastikowymi butelkami.
Droga przez las eukaliptusowy.
Przydrożne krowy najlepszymi przyjaciółkami pielgrzymów. ;)
Rzadko spotykany widok - flaga hiszpańska zamiast jakiejś lokalnej.
Fajna nazwa. ;)
I na koniec - rajska plaża we własnej osobie. :)