sobota, 18 stycznia 2014

Dzień 10. Hazas - Güemes (35 km).

Z "Dziennika podróży":
10.08.2013
Rano wyruszamy z Hazas. Mamy dużo szczęścia, bo hospitalera przyjeżdża do albergue tylko w razie potrzeby, a anu my, ani żaden z naszych współpielgrzymów nie zapytał się jej, w którą stronę trzeba dalej ruszyć - a strzałek nie widziałyśmy wczoraj nigdzie w okolicy. Na szczęście, po opuszczeniu schroniska na Dosię spływa natchnienie i dostrzega bardzo kiepsko widoczną strzałkę namalowaną na... krawężniku. xD Idziemy zgodnie z kierunkiem, który nam ona pokazuje - raz w górę, raz w dół. Trochę dokucza nam zimno, ale wszystkie niewygody wynagradza nam widok na Laredo oświetlone przez wschodzące słońce. Gdyby jeszcze tak zlikwidować wszystkie autostrady i drogi szybkiego ruchu szpecące krajobraz... W mieście jak zwykle giną strzałki, ale z pomocą przychodzi nam nasza Cordula, więc jakoś odnajdujemy drogę i wspólnie dochodzimy do wniosku, że promenady nadmorskie są fajne, ale nie wtedy kiedy niesie się na plecach ciężkawy plecak. ;) Spieszę za to donieść, że gdyby ktoś jednak miał zamiar spać na plaży w Laredo, to prezentuje się ona wcale nieźle jako miejsce noclegu. ;) W każdym razie docieramy wreszcie do miejsca, gdzie wsiadamy na prom - nie ma żadnej przystani, statek zatrzymuje się po prostu na plaży. :) Przewozi on nas do Santonii, gdzie przypadkiem na ulicy spotykamy Rodriga i jego znajomych. Zamieniamy z nim kilka słów - jest zdziwiony, że zaplanowałyśmy na dziś taki długi dystans i informuje nas, że oni będą dziś jedli lunch z dwoma chłopakami, z którymi zaprzyjaźnili się po drodze, a którzy zostali na dłużej w Bilbao i dziś ich tu dogonią. Życzymy im "buen camino" i ruszamy dalej - w stronę plaży. Tam musimy pokonać wzniesienie, na szczyt którego prowadzi dzika ścieżka z dosyć wysokimi "stopniami", więc trzeba uważać, żeby nie przeciążyć sobie kolan, niosąc ciężki plecak. Ale nie ma co narzekać, na dziś Cordula zaproponowała dwa warianty trasy, a my postawiłyśmy na ten, bo podobno jest dużo ładniejszy. No i rzeczywiście - ze szczytu wzniesienia rozciąga się niesamowity widok na dwie plaże po jego obu stronach. Szczena opada. Kiedy schodzimy ze wzgórza, zagaduje do nas idący w górę straszy pan z córką i wnukami - okazuje się, że w zeszłym roku przeszedł Camino razem z żoną, a teraz przyjechali tu na urlop. Miło. :) Po zejściu jednogłośnie stwierdzamy z Dosią, że czas na kąpiel - w końcu miejsce jest niesamowite, a w Güemes nie będzie plaży. Jak postanowiłyśmy, tak zrobiłyśmy, a potem ruszyłyśmy dalej. Po raz pierwszy szłyśmy wzdłuż plaży, brodząc po kostki w wodzie - oto prawdziwe Camino del Norte. :) Za Noją oddalamy się od morza - teraz idziemy od wioseczki do wioseczki po asfalcie rozgrzanym przez słońce, więc temperatura mocno daje mi się we znaki. Wreszcie docieramy do schroniska, w którym miało być tak pięknie... a wyszło jak zawsze. Güemes to legenda Camino del Norte, podobno jest najlepszym schroniskiem na trasie z niesamowitą atmosferą i wspaniałym założycielem oraz grupą wolontariuszy mu pomagających. Dla nas to wielkie rozczarowanie - już na wejściu zostajemy uraczone tyradą na temat odpowiedzialności i tego, że mimo iż przenocować można tutaj za "donativo", to trzeba wrzucić do puszki odpowiednią ilość pieniędzy (co najmniej 10 euro za osobę). Potem kazanie powtarza jeszcze założyciel schroniska Padre Ernesto na obowiązkowym dla pielgrzymów godzinnym spotkaniu przed kolacją (sic!). Padre mówi też o niszczeniu środowiska przez plantacje eukaliptusów i opowiada historię albergue. Oczywiście, wszystko dzieje się po hiszpańsku, bo zakonnik nie zna angielskiego, a tłumaczenie (którym zajmuje się jedna z pielgrzymek) jest - jak to w Hiszpanii - bardzo złe. ;) W Güemes brakuje też kameralności - prawdopodobnie właśnie z powodu sławy, którą teraz cieszy się to albergue - i atmosfery, którą dawniej wszyscy zachwalali. Jedyny miły moment naszego pobytu tam to kolacja, bo przy wspólnym posiłku możemy na spokojnie porozmawiać z innymi pielgrzymami.
***
Spotkani na Camino
Andrzej i jego drużyna - dziś nadszedł czas na opisanie fenomenu naszego Camino, czyli właśnie Andrzeja i jego drużyny. :) Pierwsze spotkanie z Andrzejem (lat około 50, mieszkaniec Warszawy) nastąpiło w... samolocie do Barcelony, kiedy okazało się, że jego plecak jest tak wielki, że nie mieści się na półce nad jego głową, dlatego próbował upchnąć go do naszego schowka, więc musiał trochę poprzesuwać nasze bagaże. Potem spotykamy go wraz z towarzyszami pod koniec drugiego dnia wędrówki pod kapliczką ze źródełkiem wody - to ich pierwszy etap, a wszyscy już mają tragiczne odciski. Ostatni raz widzę Andrzeja właśnie niedaleko od G
üemes, gdzie siedzi na murku i popala fajeczkę w świetle zachodzącego słońca. Bardzo jestem zaskoczona jego widokiem, bo miał strasznie wolne tempo, a zostawiłyśmy go już dawno w tyle. Okazuje się, że po prostu on i jego drużyna przeskakiwali sobie niektóre etapy autobusem. Mimo że jego Camino miało trwać 30 dni (i Andrzej miał 30 koszulek na każdy z nich, bo nie chciał robić po drodze prania - dlatego jego plecak był taki wielki ;) ), dowiaduję się, że to jego ostatni etap - wraca już do Warszawy, a zaraz potem wylatuje na wakacje na jachcie w Grecji. ;)
Natalia - córka Andrzeja nazywana przez niego pieszczotliwie "Natalcią", przeszła Camino Frances trzy lata temu, gdzie poznała Markusa, swojego obecnego chłopaka. Mówi płynnie po hiszpańsku i obecnie mieszka z nim w Barcelonie, gdzie studiuje.
Markus - jest z Katalonii i patrząc na niego, trudno uwierzyć w to, że kiedykolwiek udało mu się przejść Camino - już po pierwszym dniu drogi ma takie odciski, że ledwo może iść dalej. Po prostu nie przygotował się do trasy, bo, mimo że hiszpańskojęzyczny internet pełen jest informacji o Camino del Norte, Markus założył, że będzie to tak samo płaska i stosunkowo łatwa droga, jak Camino Frances, więc nie był odpowiednio przygotowany.
Daria - przyjaciółka Natalci od dziecka, mieszkały w jednym bloku, dopóki N. nie wyprowadziła się do Hiszpanii. To ona namówiła ją na Camino i Daria zgodziła się... nie będąc nigdy wcześniej w życiu w górach. Dlatego miała ze sobą tylko 2 pary sandałów i... półtorakilogramową apteczkę do niesienia w ręku, bo nie zmieściła się jej już ona do plecaka, a Daria studiuje pielęgniarstwo, więc wie, że odpowiednio wyposażona apteczka to obowiązek. Pierwszy etap udało jej się przejść samodzielnie, drugi przejechała pociągiem, bo okazało się, że nie może chodzić, a trzeciego już nie było - drugiego dnia wieczorem zarezerwowała powrotny bilet na samolot na następny dzień i wróciła do Polski.

Wschód słońca po wyjściu z Hazas.
 Znak po drodze, czyli jak dać pielgrzymowi niezłą zagwozdkę aż do następnej strzałki. ;)
 W drodze do Laredo.
Widok na miasto - byłoby tak pięknie, gdyby nie autostrada...
Rezydencja z wysokim płotem, a przed nią... szalone źródełko dla pielgrzymów. ;)
Plaża w Laredo.
Widoki z promu do Santonii.
 Sztuka parkowania po hiszpańsku. ;)
 Playa de Berria z dołu...
 ... i z góry. Opad szczęki gwarantowany! :)
 Po drugiej stronie - w drodze do Nohy.
 Dosia jako prawdziwy pielgrzym na Camino del Norte. ;)
 Czy ta konstrukcja na dachu ma pełnić funkcję namiotu? ;)
 W dalszej drodze - przez wioski i wioseczki do Güemes. 
 Dosia miała jeszcze dość siły, żeby wypróbować siłownię. ;)
 Słup wyrastający nagle na jezdni i strzałka z radą dla pielgrzymów. Woda to życie, pamiętajcie. :)
 W dalszej drodze...
 ... nie ma to jak szlak prowadzący przez pole. :)
 A na koniec - furtka prowadząca do albergue w Güemes. Sam budynek nie załapał się na zdjęcie, sama nie wiem dlaczego. ;)