sobota, 5 października 2013

Dzień 1. Irún - San Sebastián (26 km).

Z"Dziennika podróży":
1.08.2013
Wczoraj wieczorem opuściłyśmy Barcelonę. Na dworcu spotkałyśmy mężczyznę, który podszedł do nas, zapytał, czy mówimy po niemiecku, a potem poprosił o pożyczenie 23 euro, bo tyle brakuje mu do biletu, ponieważ zgubił swoją walizkę, wysiadłszy bez niej z pociągu. Po krótkiej dyskusji oferujemy mu 10 euro - jako dobry uczynek na rozpoczęcie Camino - a on bierze ode mnie adres pocztowy i zapewnia, że odeśle pieniądze po powrocie do kraju. Potem szukamy peronu, z którego ma odjeżdżać nasz autobus (na bilecie nic nie jest napisane), aż wreszcie w punkcie obsługi klienta Alsy, która okazuje się także informacją Vibasy (czyli naszego przewoźnika), uzyskujemy potrzebną informację. Kiedy pojazd podjeżdża, pakujemy swoje plecaki do luku bagażowego i sadowimy się na swoich fotelach w ostatnim rzędzie - bilety trzeba rezerwować ze sporym wyprzedzeniem, bo rozchodzą się jak świeże bułeczki, a ja na jakiś tydzień przed datą podróży kupiłam ostatnie dwa miejsca obok siebie. Noc spędzamy w drodze, budząc się od czasu do czasu, bo nie dość, że naszych krzeseł nie da się odchylić do tyłu, to jeszcze... kierowca nie ma zwyczaju zwalniania na spowalniaczach, więc nieźle nas podrzuca. Za pierwszym razem myślałam, że ktoś w nas uderzył, ale do wszystkiego można przywyknąć - zwłaszcza, kiedy w perspektywie na dzień następny ma się 26-kilometrowy marsz. ;) Do Irún docieramy o 5:30, gdy jest jeszcze ciemno. Początkowo mamy problem ze znalezieniem schroniska, ale pytamy o drogę w księgarni (otwartej o 6 rano!) i docieramy na miejsce, gdzie... czytamy wywieszoną na drzwiach karteczkę, że credenciale wydawane są od dziewiątej w biurze parafialnym pobliskiego kościoła. Czekamy więc dwie godziny na ławeczce pod świątynią, a kiedy otwiera się sklep naprzeciwko, robimy w nim zakupy na drogę. Potem dostrzegamy młodego chłopaka z kosturem, który znika za rogiem kościoła, więc wysyłam Dosię na przeszpiegi i okazuje się, że biuro parafialne otworzyło się odrobinę wcześniej. Ruszamy do niego z naszymi bagażami, a czekając, aż księża zakończą poranną modlitwę, zaznajamiamy się z chłopakiem z kosturem - ma na imię Rodrigo. Po zdobyciu credenciali ruszamy razem w drogę. Zaraz za miastem zaczyna się podejście do sankturaium Guadalupe, przy którym robimy krótki postój. Następnie idziemy dalej - Dosia z Rodrigiem przodem, a ja zostaję w tyle, robiąc zdjęcia przepięknym widokom z góry Jaizkibel (którą ochrzciłyśmy mianem "dżez kibel" xD), po grzbiecie której idziemy. Przed miejscowością Pasai Donibane znów spotykam Dosię - Rodrigo poszedł dalej, ale ona postanowiła tu na mnie poczekać. Po zejściu do wioski przeprawiamy się łódką na drugą stronę zatoki i rozpoczynamy drugie tego dnia podejście. Widoki na ocean są nie-sa-mo-wite. Już podczas zejścia pomiędzy drzewami dostrzegamy wspaniałą plażę w San Sebastián, więc bez wahania decydujemy się na niej wykąpać od razu po zejściu do miasta. W tym celu przebieramy się w kostiumy w pobliskich krzakach i ruszamy w dół. ;) Playa de la Zurriola okazuje się rzeczywiście niezwykła - idealna na naszą pierwszą kąpiel w oceanie. Fale są ogromne (w porównaniu z Bałtykiem ;) ), a jeśli odpowiednio się na nie rzucić, potrafią obrócić człowieka kilka razy pod wodą i wytarzać w piachu - świetna sprawa. :) Bawimy się tak dobrze, że dalej ruszamy dość późno. Po drodze decydujemy się jeszcze na zakup pierwszych lodów w Hiszpanii, bo na północy ceny są dużo korzystniejsze niż w Barcelonie. Lody z lodziarni "Boulvard" są przepyszne - nic dziwnego, że z rożkiem od nich w ręku chodzi co druga osoba w San Sebastián. ;)  W schronisku okazuje się, że nie ma przy nim miejsca na rozstawienie namiotu. Jako że nie mamy już siły wychodzić poza miasto i rozbijać się gdzieś na dziko, decydujemy się w nim spać. Hospitalero mówi oczywiście tylko po hiszpańsku, więc nic nie rozumiem, ale udaje nam się jakoś dogadać - a obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, który nam pokazuje, łamie wszelkie bariery komunikacyjne. :) Okazuje się, że żadne łóżka na dole nie są już wolne, musimy spać więc na górnych - Dosia tak woli, ale ja nie jestem z tego powodu zbyt szczęśliwa. Wieczorem mamy jeszcze jedną przygodę, gdy okazuje się, że coś, co początkowo wzięłyśmy za pralkę, wcale nią nie jest. Pranie trzeba zrobić ręcznie, a ta maszyna... odciągnie z niego wodę, żeby szybciej wyschło. :)
***
Spotkani na Camino
[Na Drodze spotkałyśmy wielu interesujących ludzi. Pomyślałam sobie, że każdego dnia relacji przedstawię Wam jedną z poznanych przez nas osób. Dziś odcinek pierwszy. ;) ]
Rodrigo - dwa lata temu przeszedł Camino Frances, miał wtedy 17 lat. Dostosowywał wtedy tempo marszu do tempa tych, z którymi szedł, bo to poznani ludzie są dla niego najważniejsi podczas Drogi - ich podpisy zebrał na swoim kosturze. Mieszka w Madrycie, studiuje biologię na tamtejszym uniwersytecie, chce zostać nauczycielem.

Kościół, pod którym tyle czekałyśmy w Irún. ;)
 W drodze.
 Guadalupe.
 Dosia i Rodrigo wyrwali do przodu...
 ... a ja szłam wolniej, podziwiając takie widoki.
 Ci, którzy decydują się przejechać Camino del Norte na rowerach, to szaleńcy. ;)
Przed Pasai Donibane...
 ... i po zejściu do wioski.
 Drugie podejście.
Plaża w San Sebastian widziana jeszcze z góry...
 ... pijąca po drodze Dosia...
 ... i plaża widziana z poziomu morza. ;) Z perspektywy czasu mogę powiedzieć z całą pewnością - nie ma lepszej plaży na Camino del Norte. :D I prawdopodobnie w całej Hiszpanii. ;)
A na koniec - Playa de la Concha, czyli drugie, popularniejsze kąpielisko w San Sebastian. Znajduje się ono jednak w zatoce, więc fale są tam zdecydowanie mniejsze - czyli zabawa nie jest tak dobra, jak na Zurrioli. ;)