Ostatni dzień pobytu we Włoszech mogliśmy przeznaczyć na to, na co tylko mieliśmy ochotę. A że tego akurat dnia pogoda była ładna, to postanowiliśmy grupowo wybrać się nad morze i wykąpać. Ostatecznie, oczywiście, byłam jedyną dziewczyną, która wskoczyła z chłopakami do wody - jak dla mnie zimno nie było wcale, w Bałtyku nigdy nie jest cieplej. ;) Tyle że zapomniałam, jak duże zasolenie w porównaniu do naszego morza ma Adriatyk, więc już po krótkiej chwili umierałam z pragnienia. Dlatego od razu po kąpieli udałam się z powrotem na nasz kemping, żeby się przebrać, a potem wsiadłam na rower, by odhaczyć kolejny punkt planu na nasz dzień wolny. Na ostatnim spacerze wydało mi się, że w oddali dostrzegam niewyraźnie majaczące trabocco, więc postanowiłam ruszyć w tamtą stronę i zobaczyć, czy uda mi się je odnaleźć. Większość trasy wiodła pod górę, ale wysiłek się opłacił, bo znalazłam to, czego szukałam - tylko szkoda, że słońce zaraz się schowało. Odpoczęłam tam trochę, poobserwowałam parę zakochanych siedzącą pod trabocco i uderzające o brzeg fale, a potem ruszyłam z powrotem na plażę, by zobaczyć, czy nasi jeszcze tam są. Oczywiście, już ich nie było, ostały się tylko niedobitki w postaci jednego kolegi, więc położyłam się na kamieniach kawałek od niego, zamknęłam oczy i rozkoszowałam się słońcem, które w międzyczasie postanowiło znów się pokazać. W międzyczasie wpadł mi do głowy pomysł, żeby skorzystać z faktu, że już zwinęłam komuś spod domku rower i pojechać do sąsiedniej miejscowości - Fossacesii - żeby zobaczyć, co tam jest ciekawego. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Jadę, jadę, a tu nagle w oddali majaczy mi kolejne trabocco! No, tego odpuścić sobie nie mogłam, więc ze wzmożoną siłą zaczęłam pedałować, aż tu nagle... skończyła mi się droga. ;) Ale nic to, bo zza zakrętu wynurzyło się kolejne trabocco - ulokowane dużo bliżej. Zsiadłam z roweru i udałam się pieszo w jego stronę, po czym przekonałam się, że tutejsze trabocco jest prawdziwie, nie to co poprzednie - tu miałam okazję z bliska obserwować rybaków przy pracy, tamto wyglądało na opustoszałe i jakby wybudowano je tylko pod turystów. Popatrzyłam trochę, zrobiłam kilka zdjęć, po czym moją uwagę przyciągnął znajdujący się w pobliżu falochron składający się z kupy kamieni - przypomniało mi się, że to właśnie w takich miejscach cztery lata temu miałam okazję ujrzeć po raz pierwszy na własne oczy kraby. No to dziarskim krokiem w tamtą stronę, jeszcze tylko zignorować zakaz wstępu na falochron i... oto on, krab numer jeden! Niestety, zaraz schował się na mój widok, inne poszły w jego ślady, ale wreszcie znalazłam takiego, który zgodził się na małą sesję zdjęciową. ;) Po takiej atrakcji brakowało mi już tylko gelato, ale nie na długo - od razu wsiadłam na rower i udałam się do jednej z gelaterii, które wcześniej mijałam po drodze. A potem siadłam z moim lodem na plaży i podziwiałam niebo strojące się na wieczór w błękity i róże.
Na tej samej plaży, na której się kąpaliśmy, mieliśmy też przyjemność z krabem, którego chłopaki wyłowili z morza. Wyglądał na martwego (zwróćcie uwagę na muszle go pokrywające!), ale w pewnym momencie zaczął się ruszać, więc odnieśliśmy go szybko z powrotem do wody.
Pierwsze trabocco powoli wyłaniające się z krzaków.
Chwilowa obecność słońca...
... i dalej w cieniu. ;)
Fale. < 3 (obrazek się rusza, więc musicie chwilę poczekać ;) )
Kawałek niewielkiego klifu na brzegu...
... oraz mój rower. ;)
Chwilowy powrót na plażę.
A to już Fossacesia.
Falochron...
... i kraby!
Gelato...
... i nadmorskie obrazki na koniec. ;)