wtorek, 23 lipca 2013

Konstanz/Kreuzlingen.

Po spacerze w Fischer Viertel wróciłam na Dworzec Główny w Ulm, wsiadłam w pociąg i ruszyłam do… Konstancji. Pociąg, oczywiście, był opóźniony (od czasu moich przebojów z Deutsche Bahnem, wielbię PKP. Tam przynajmniej cena odpowiada jakości i na dodatek studenci mają zniżki…), więc nie zdążyłam na przesiadkę. Już, już, miałam zacząć kląć, na czym świat stoi, ale odkryłam, że następny przyjedzie za pół godziny. Po czym wsiadłam do niego, ruszyliśmy i moja szczena wylądowała na podłodze. Dosłownie. Okazało się, że tory położono na samiuteńkim brzegu Jeziora Bodeńskiego, więc widoki były nieziemskie! Szkoda tylko, że pociągowa szyba wyciągała z nich głównie wszelakie odcienie zieleni (patrz: poniższe zdjęcia ;) ). Po dotarciu na miejsce ruszyłam najpierw do… Szwajcarii, a jakże. :) Podobno granice państw są tylko umowne i w ogóle ściema, ale jednak jest to magiczne, jaką to różnicę robi, po której ich stronie się stoi! Weźmy niemiecko-szwajcarską granicę w Konstancji – najpierw mija człowiek dziwaczne konstrukcje z czerwonego metalu, a potem nagle… ludzie zaczynają mówić jakąś komiczną odmianą niemieckiego. ;) W międzyczasie Konstancja przeszła płynnie w swój szwajcarski odpowiednik, czyli Kreuzlingen, pospacerowałam trochę nad Jeziorem (bardzo pilnując, żeby nic nie kupować, bo przecież musi być drogo, nie? W związku z czym nie patrzyłam wcale na ceny i nawet nie wiem, czy w końcu było tak bardzo drogo czy nie xD), poobserwowałam ludzi wylegujących się na brzegu, zwiedziłam „prawdopodobnie najdłuższy pchli targ na świecie” (miał przechodzić przez granicę! A okazało się, że akurat tam była dziura w straganach :(), po czym wróciłam do Niemiec i podjęłam próbę zakupu picia w Normie (na dworze panował niemiłosierny gorąc. Lwia część mojej tegorocznej opalenizny pochodzi właśnie z Konstancji…). Oczywiście, musiałam odstać swoje w kilometrowej kolejce, bo byłam świadkiem sceny jakby żywcem wziętej z komedii pomyłek, kiedy sprzedawca próbował ustalić z kobietą i mężczyzną stojącymi przed nim, czyje są ziemniaki, a czyj dżem. Daję słowo, trwało to z dziesięć minut. xD Następnie dotarłam na przystanek i złapałam autobus, który dowiózł mnie do Dowiecie-Się-W-Kolejnym-Poście. A kiedy wróciłam już z Dowiecie-Się-W-Kolejnym-Poście, znów spóźniłam się na pociąg („Jak to? Przecież Wandzia nigdy się nie spóźnia!” Ano, szczegóły również poznacie w kolejnym poście ;) ), więc zyskałam dodatkową godzinę w mieście. Toteż udałam się znów nad Jezioro, obejrzałam Konzil (czyli budynek, gdzie odbywał się sobór) oraz Imperię (która obraca się wokół własnej osi! Byłam w szoku, na początku myślałam, że mam omamy xD) i spożyłam drugie lody po powrocie z Włoch – pierwsze nie miały być gelato, więc to, że były kiepskie, nie miało znaczenia, ale knajpa w Konstancji świeciła po oczach wielką włoską flagą, więc liczyłam na coś lepszego. A wcale nie były dobre. :( Na szczęście smak „Quark/Ricotta + Blaubeeren” ("Quark/Ricotta + jagody") okazał się zjadliwszy niż na to wskazywała jego nazwa, więc mogłam spokojnie (mimo że szybkim krokiem ;) ) udać się na pociąg powrotny do Stuttgartu. A tak w ramach ciekawostki – z Konstancji łatwiej dostać się do Bazylei w Szwajcarii niż do stolicy landu, którą jest właśnie Stuttgart. To chyba najlepiej pokazuje, czym jest to miasto. ;)

PS. Kocham Jezioro Bodeńskie! :D

Pociągowe widoki. :)
 Zaraz za dworcem głównym w Konstancji znajduje się marina...
 ... gdzie pływają kaczki. ;)
 Nad jeziorem.
Granica. ;)
 Szwajcaria!
 Śmietniki od razu zrobiły się nowocześniejsze - po lewej niemiecki przedpotopowy model, po prawej nowoczesny szwajcarski odpowiednik z panelem solarnym. ;)
 Oczywiście, że musiałam zamoczyć stopy. Ale niestety, dno było kamieniste, a brzeg do kitu, bo bez plaży, za to z betonowymi umocnieniami. ;/
 Po czym poznać, że jesteś już w Szwajcarii? Nagle zaczynają dominować samochody z taką rejestracją. ;)
 Pchli targ...
 ... który jednak nie przebiegał przez granicę. :(
 Z powrotem w Niemczech. ;)
 Gdzieś w Konstancji.
No i ostatni spacer po mieście po powrocie z Dowiecie-Się-W-Kolejnym-Poście.
Klimaty trochę weneckie. Zwłaszcza ten kolor wody, tylko tym razem nie topiłam sandałów w wodzie. ;)
 Konzil.
Imperia. Zdjęcie przedstawiające postać zacnej autorki tego bloga sponsoruje pan, który najpierw poprosił, żeby cyknąć fotkę jemu i jego znajomym, a potem zaoferował, że odwdzięczy mi się tym samym. ;)
 Kłódek nie mogło zabraknąć. ;)
 Lody.
 I na koniec - marina mijana w drodze powrotnej. ;)