Po spacerze w
Fischer Viertel wróciłam na Dworzec Główny w Ulm, wsiadłam w pociąg i ruszyłam
do… Konstancji. Pociąg, oczywiście, był opóźniony (od czasu moich przebojów z
Deutsche Bahnem, wielbię PKP. Tam przynajmniej cena odpowiada jakości i na
dodatek studenci mają zniżki…), więc nie zdążyłam na przesiadkę. Już, już, miałam
zacząć kląć, na czym świat stoi, ale odkryłam, że następny przyjedzie za pół
godziny. Po czym wsiadłam do niego, ruszyliśmy i moja szczena wylądowała na
podłodze. Dosłownie. Okazało się, że tory położono na samiuteńkim brzegu Jeziora
Bodeńskiego, więc widoki były nieziemskie! Szkoda tylko, że pociągowa szyba
wyciągała z nich głównie wszelakie odcienie zieleni (patrz: poniższe zdjęcia ;)
). Po dotarciu na miejsce ruszyłam najpierw do… Szwajcarii, a jakże. :) Podobno
granice państw są tylko umowne i w ogóle ściema, ale jednak jest to magiczne,
jaką to różnicę robi, po której ich stronie się stoi! Weźmy
niemiecko-szwajcarską granicę w Konstancji – najpierw mija człowiek dziwaczne
konstrukcje z czerwonego metalu, a potem nagle… ludzie zaczynają mówić jakąś
komiczną odmianą niemieckiego. ;) W międzyczasie Konstancja przeszła płynnie w swój szwajcarski odpowiednik, czyli Kreuzlingen, pospacerowałam trochę nad Jeziorem (bardzo pilnując, żeby nic nie kupować, bo przecież musi być drogo,
nie? W związku z czym nie patrzyłam wcale na ceny i nawet nie wiem, czy w końcu
było tak bardzo drogo czy nie xD), poobserwowałam ludzi wylegujących się na
brzegu, zwiedziłam „prawdopodobnie najdłuższy pchli targ na świecie” (miał
przechodzić przez granicę! A okazało się, że akurat tam była dziura w straganach
:(), po czym wróciłam do Niemiec i podjęłam próbę zakupu picia w Normie (na
dworze panował niemiłosierny gorąc. Lwia część mojej tegorocznej opalenizny
pochodzi właśnie z Konstancji…). Oczywiście, musiałam odstać swoje w
kilometrowej kolejce, bo byłam świadkiem sceny jakby żywcem wziętej z komedii
pomyłek, kiedy sprzedawca próbował ustalić z kobietą i mężczyzną stojącymi
przed nim, czyje są ziemniaki, a czyj dżem. Daję słowo, trwało to z dziesięć
minut. xD Następnie dotarłam na przystanek i złapałam autobus, który dowiózł
mnie do Dowiecie-Się-W-Kolejnym-Poście. A kiedy wróciłam już z Dowiecie-Się-W-Kolejnym-Poście,
znów spóźniłam się na pociąg („Jak to? Przecież Wandzia nigdy się nie spóźnia!”
Ano, szczegóły również poznacie w kolejnym poście ;) ), więc zyskałam dodatkową
godzinę w mieście. Toteż udałam się znów nad Jezioro, obejrzałam Konzil (czyli
budynek, gdzie odbywał się sobór) oraz Imperię (która obraca się wokół własnej
osi! Byłam w szoku, na początku myślałam, że mam omamy xD) i spożyłam drugie
lody po powrocie z Włoch – pierwsze nie miały być gelato, więc to, że były
kiepskie, nie miało znaczenia, ale knajpa w Konstancji świeciła po oczach
wielką włoską flagą, więc liczyłam na coś lepszego. A wcale nie były dobre. :(
Na szczęście smak „Quark/Ricotta + Blaubeeren” ("Quark/Ricotta + jagody") okazał się zjadliwszy niż na to
wskazywała jego nazwa, więc mogłam spokojnie (mimo że szybkim krokiem ;) ) udać
się na pociąg powrotny do Stuttgartu. A tak w ramach ciekawostki – z Konstancji
łatwiej dostać się do Bazylei w Szwajcarii niż do stolicy landu, którą jest
właśnie Stuttgart. To chyba najlepiej pokazuje, czym jest to miasto. ;)
PS. Kocham Jezioro
Bodeńskie! :D
Pociągowe widoki. :)
Zaraz za dworcem głównym w Konstancji znajduje się marina...
... gdzie pływają kaczki. ;)
Nad jeziorem.
Granica. ;)
Szwajcaria!
Śmietniki od razu zrobiły się nowocześniejsze - po lewej niemiecki przedpotopowy model, po prawej nowoczesny szwajcarski odpowiednik z panelem solarnym. ;)
Oczywiście, że musiałam zamoczyć stopy. Ale niestety, dno było kamieniste, a brzeg do kitu, bo bez plaży, za to z betonowymi umocnieniami. ;/
Po czym poznać, że jesteś już w Szwajcarii? Nagle zaczynają dominować samochody z taką rejestracją. ;)
Pchli targ...
... który jednak nie przebiegał przez granicę. :(
Z powrotem w Niemczech. ;)
Gdzieś w Konstancji.
No i ostatni spacer po mieście po powrocie z Dowiecie-Się-W-Kolejnym-Poście.
Klimaty trochę weneckie. Zwłaszcza ten kolor wody, tylko tym razem nie topiłam sandałów w wodzie. ;)
Konzil.
Imperia. Zdjęcie przedstawiające postać zacnej autorki tego bloga sponsoruje pan, który najpierw poprosił, żeby cyknąć fotkę jemu i jego znajomym, a potem zaoferował, że odwdzięczy mi się tym samym. ;)
Kłódek nie mogło zabraknąć. ;)
Lody.
I na koniec - marina mijana w drodze powrotnej. ;)