Wycieczkę do "Ogrodów Świata" zaczynam od pogoni po bilet miesięczny – zupełnie zapomniałam, że to początek miesiąca i mój bilet kwietniowy stracił już ważność. Na szczęście udaje mi się złapać odpowiedni autobus, by zdążyć na miejsce spotkania z Ryną, Amerykanką, którą poznałam na kursie niemieckiego. Okazuje się jednak, że Amerykanie nie różnią się wiele od Rumunów i śpieszyłam się niepotrzebnie, bo Ryna będzie spóźniona. Czekam więc na nią na przystanku i o mało nie spalam sobie kolan – słońce nieźle dziś przygrzewa i akurat świeci tak, że tylko połowa moich nóg znajduje się w zasięgu jego rażenia. Umilam sobie czas oczekiwania, obserwując niewielki ruch uliczny w okolicy parku – i mam okazje zobaczyć kabriolet… przerobiony z jakiegoś starego golfa. Cudo. ;) Kiedy Ryna wreszcie dociera, ruszamy bezzwłocznie do kas, odstajemy swoje w kolejce i już z biletami w rękach możemy rozkoszować się zielenią drzew przeplataną feerią kwiatowych barw. Spacerujemy powoli, rozkoszując się piękną pogodą oraz ślicznym otoczeniem i zwiedzamy kolejne części parku aranżowane na ogrody typowe dla różnych krajów. Jest tu ogród japoński, jest chiński, jest orientalny, a nawet europejski – który, niestety, stanowi typowy przykład przerostu formy nad treścią. Postanawiamy też wejść do labiryntu, a ja przekonana, że prościzną będzie wejść, dotrzeć do środka i wyjść, nawet nie robię zdjęcia mapie znajdującej się przed wejściem. Oto jeden z większych błędów mojego życia, bo okazuje się, że stara zasada „w labiryncie zawsze skręcaj w prawo” nie działa – od razu natykamy się na ślepy zaułek! xD Ruszamy więc w lewo, a droga do środka zajmuje nam bite pół godziny, mimo niewielkich rozmiarów labiryntu. Gubimy się niezliczone ilości razy, ale wreszcie docieramy do celu. W środku wchodzimy na wieżę, z której można przyjrzeć się gmatwaninie zielonych korytarzy z góry i mimo moich prób zapamiętania trasy, droga powrotna jest tylko odrobinę łatwiejsza. Po tej nauczce z ogromną ostrożnością wchodzimy do każdego z kolejnych odwiedzanych przez nas ogrodów, nie chcąc na nowo gdzieś utknąć. ;) Zobaczenie wszystkiego zajmuje nam naprawdę sporo czasu, więc „Ogrody Świata” polecam jako wycieczkę całodniową. Albo zostanie niemieckim emerytem, bo wnioskując po ich liczbie, którą można tam zobaczyć, mają oni dość czasu na nieśpieszne odkrywanie parku. ;)
Bardzo się ucieszyłam, natykając się w parku na doniczkę z "Waldmeisterem" (pol. marzanka wonna), z której robi się syrop do mojego ukochanego Berliner Weisse. Wcześniej nie miałam pojęcia, jak wygląda ta roślina. ;)
Labirynt. Najpierw widziałyśmy wokół siebie tylko zielone ściany (zdjęcie pierwsze), z wieży umieszczonej w jego środku było już widać trochę więcej. ;)
Dziwnie się trochę czułam w tym parku, bo pomiędzy karłowatymi japońskimi drzewkami można było dostrzec radzieckie blokowiska, z których słynie Marzahn. ;)
("Uwaga! Świeżo malowane!")
A tak właśnie wyglądał Ogród Europejski...
Była też ścieżka wzdłuż której stały figury baśniowych postaci. Poniżej Śnieżka. ;)