Największy paradoks mojej bałtyckiej podróży? W jej trakcie byłam na plaży tylko raz. Ale co to była za plaża! Szeroka, czysta, twarda na tyle, że można było po niej jeździć rowerem i spacerować z wózkiem, opromieniana wczesnojesiennym słońcem... jednym słowem: niesamowita. Powiem nawet więcej - niesamowita na tyle, że, odpoczywając na niej, można było zapomnieć o oddzielonych ścianą lasu nowoczesnych koszmarkach architektonicznych budowanych pośród uroczych starych drewnianych domków tylko po to, żeby nuworysze z Rosji mieli gdzie mieszkać, gdy przyjadą na Łotwę na urlop. Proszę państwa, oto Jurmała.
Na miejsce udałam się pociągiem z Rygi. Okropnie byłam zdziwiona, że jest taki szeroki - na jednym siedzeniu mieściły się trzy osoby. :)
A tak właśnie wyglądała Jurmała będąca mieszanką prześlicznych stare drewnianych domków i okropnych nowomodnych hoteli.
Sporo drewnianych domów było opuszczonych - nie mogłam sobie odpuścić i postanowiłam wejść do jednego z nich. Panował tam okropny bałagan, ale można było dostrzec podział na oddzielne mieszkania wprowadzony prawdopodobnie przez komunistów.
Park w Jurmale - nic tylko drzewa, dziwne nowoczesne konstrukcje...
... oraz wieża widokowa...
... z której nie rozciąga się żaden ciekawy widok. :D
Jurmała - ciąg dalszy.
Słynny żółw stojący przy wejściu na plażę.
A oto ona. <3 p="">
Wieczorem wróciłam pociągiem do domu Kaspara, zjedliśmy razem kolację, a potem ostatnim autobusem udałam się do centrum. Zrobiłam nocne zdjęcia Rygi, które widzieliście w poprzednim poście, a o godzinie 2:35 odjechałam autobusem do Tallina. :)
3>