Z "Dziennika podróży":
14.08.2013
Wstajemy wcześniej niż zwykle, żeby spakować namiot - na szczęście, udaje nam się zrobić to zaskakująco sprawnie. Idziemy pod albergue, żeby zrobić codzienny poranny porządek w plecaku. Trochę przy tym hałasujemy, więc przez kuchenne okno wygląda jakiś starszy pan, który zagaduje do nas po hiszpańsku, pytając kim jesteśmy. Mówimy mu, że wczoraj nie starczyło dla nas miejsca w schronisku i spałyśmy w lasku na jego tyłach, a on w odpowiedzi proponuje nam śniadanie - przynajmniej tyle zrozumiałyśmy z jego wywodu. Zgadzamy się, po szybkim posiłku ("Czemu on nas tak cały czas popędza?") chcemy wyruszać, idziemy mu podziękować, a na nasze "gracias" słyszymy... "no gracias, ale pomoc". W ten sposób opuszczamy San Vincente półtorej godziny później niż planowałyśmy - najpierw musimy zapracować na to, co zjadłyśmy, więc robimy tosty oraz kakao i serwujemy je pielgrzymom, którzy wykupili w albergue posiłek. Szczerze mówiąc, czuję się trochę wykorzystana, ale jednocześnie śmieszy mnie to nieporozumienie. Wreszcie udaje nam się opuścić albergue (dostajemy nawet coś na kształt błogosławieństwa na drogę). Pierwszy odcinek trasy przechodzimy z Pablem, Friedrichem i Elizabeth, potem idziemy same. Mamy do pokonania ponad 40 km, pod koniec idzie mi się bardzo opornie, mam moment kryzysu, wreszcie postanawiamy spać pod kościołem w najbliżej wiosce - niestety, trwają tam przygotowania do jutrzejszych obchodów święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, więc wszędzie jest pełno ludzi. Napełniamy więc tylko butelki z wodą (fontannę pomagają nam znaleźć mali chłopcy strzelający do siebie z pistoletów na kulki) i ruszamy dalej - oczywiście pod górę, na ostatnie wzniesienie tego dnia. Ścinamy szlak asfaltem i docieramy do kolejnej miejscowości - jesteśmy już w Asturii, więc oczarowują nas tutejsze kolorowe domki. Dowlekamy się do kościoła i postanawiamy rozbić się pod nim - niestety, musimy najpierw poczekać, aż znikną stąd przedstawiciele miejscowej mafii, którzy palą papierosy i oglądają filmiki na youtube'ie na swoich smartfonach. W międzyczasie przyplątuje się do nas pies, który chce się z nami bawić, więc rzucamy mu kilka razy kijek, a on odnosi go nam z powrotem, co chwila łamiąc go na coraz mniejsze części. Potem pojawia się właściciel czworonoga, zabiera go do domu, a mafia spod kościoła dalej nie znika. Powoli robi się już ciemno, ruszam więc na przeszpiegi i znajduje w miarę równie miejsce na namiot na... pastwisku znajdującym się na klifie za kościołem. Rozbijamy się więc tam i padnięte idziemy spać.
***
Spotkani na Camino
Max - młody Niemiec, z którym ja w sumie nie zamieniłam ani słowa, ale był całkiem dobrym caminowym znajomym Dosi. :) Szedł samotnie, trzymał się trochę na uboczu i chodził własnymi ścieżkami. Tego dnia widziałyśmy go po raz ostatni - skrócił sobie trochę ten etap, bo poprzednie dwa zrobił bardzo długie. Weszłyśmy do schroniska, w którym się zatrzymał, żeby napełnić butelki z wodą i znów uznano nas za Niemki - jedna z pielgrzymek na pytanie hospitalery, skąd jesteśmy, stwierdziła z niezachwianą pewnością w głosie "Alle Deutschen" - mimo że widziałyśmy ją pierwszy raz na oczy. :D Oczywiście, wytłumaczyłam szybko (po niemiecku xD), że jesteśmy z Polski, na co gospodyni... zaczęła do nas mówić po polsku. :) Okazało się, że mimo iż sama mieszka od urodzenia w Niemczech, to jej tata jest Polakiem i dzięki temu zna nasz język. A wracając do Maksa... już po drodze do Finisterre dotarły do nas wieści, że na kilka dni przed przed dotarciem do grobu św. Jakuba zachorował i wylądował w szpitalu... właśnie w Santiago. Podobno był tym załamany i po wyzdrowieniu miał zamiar cofnąć się do miejscowości, z której zabrała go karetka i wrócić do Santiago na pieszo.
Piękny wschód słońca w San Vincente.
Zrobiło się jasno do czasu, kiedy je w końcu opuściłyśmy. :)
W oddali było już widać góry Picos de Europa.
Przerwa na posiłek.
Widać spodziewano się tam pielgrzymów. ;)
W dalszej drodze.
Schronisko z masażem. ;)))
W Asturii zmienił się sposób oznakowania szlaku - pojawiły się słupki kilometrowe.
Budowa autostrady okazała się potem zmorą pielgrzymów wędrujących przez ten region Hiszpanii - poniżej odcinek pierwszy. ;]
Przystanek na plaży też oczywiście był...
... więc znów powstało zdjęcie, na którym naciągam skarpety. :)
Picos coraz bliżej. :)
Wioska przystrojona z okazji święta Wniebowzięcia.
Kolorowe kamieniczki w Cué...
... kościół, w okolicy którego spałyśmy...
... rozciągające się spod jego stóp widoki (oczywiście, że był na wzgórzu :) )...
... no i na koniec - wyżej wspomniany pies. :)