niedziela, 9 lutego 2014

Dzień 12. Santa Cruz de Bezana - Santillana del Mar (29 km).

Z "Dziennika podróży":
12.08.2013
Po śniadaniu wyruszamy z Bezany razem z grupą pielgrzymów, którzy tam z nami nocowali - dostaliśmy mapkę z alternatywnym przebiegiem trasy, jedną na nas wszystkich, więc właściwie nie mamy wyjścia. Droga na niej pokazana jest krótsza i prowadzi przez... most kolejowy - jest to jedyna możliwość w miarę sensownego przejścia przez rzekę przecinającą szlak, bo do kolejnego mostu trzeba nadrabiać około dziewięciu kilometrów. O mało nie umieram ze strachu, kiedy przez niego przechodzimy - tak naprawdę miejsca dla pieszych jest dość, nawet gdyby jechał pociąg, ale chyba jednak nie dla mnie są takie atrakcje. Biedny Rodrigo strasznie cierpi, bo przez ten kawałek trasy idziemy po żwirze, a on ma w obu butach dziury na piętach. Na szczęście, jakoś udaje nam się wszystkim pokonać te przeszkodę i bez problemów ruszamy dalej - teraz już każdy oddzielnie i... w deszczu. ;) Mijamy też wielką dymiącą fabrykę, a asfalt trochę daje się nam we znaki, ale ostatecznie docieramy do celu dość wcześnie i zajmujemy sobie miejsce w plecakowej kolejce. Santillana okazuje się bardzo ładną miejscowością o średniowiecznej architekturze, ale tłum turystów upchany w jej wąskich uliczkach nie przysparza jej naszej sympatii. Na dodatek okazuje się, że w schronisku panują bardzo kiepskie warunki, jest ciasno i brudno oraz nie starcza miejsca dla wszystkich pielgrzymów, więc spóźnialscy muszą iść spać na prywatny kemping - co w obliczu warunków panujących w albergue okazuje się w sumie nie takim złym posunięciem. Na mieście podczas zakupów spotykamy Rodriga... w nowych czerwonych adidasach, które kupił sobie na miejsce starych dziurawych butów, przez co nie zdążył się ustawić w kolejce do schroniska. :) Wieczorem idziemy z Dosią na mszę do słynnej kolegiaty, bo to jedyny sposób, żeby choć jej część zwiedzić za darmo. Pod drzwiami kłębi się tłum turystów, a wejścia pilnują ochroniarze, ale udaje nam się dostać do środka po poinformowaniu ich, że chcemy się pomodlić. Oczywiście, liturgia odbywa się po hiszpańsku, więc nie rozumiem ani słowa i są na niej przedstawiciele najróżniejszych narodowości, co oznacza, że każdy klęka i robi znak krzyża w innym momencie. :) Na koniec Francuzi, którzy śpią z nami w schronisku (a raczej pod wiatą na karimacie Dosi, bo nie starczyło dla nich miejsca...), namawiają nas na pójście do księdza do zakrystii po błogosławieństwo dla pielgrzymów i przedstawiają mu nas... jako Niemki. I to nawet nie zobaczywszy na oczy naszego przewodnika, więc później dochodzimy do wniosku, że może rzeczywiście coś było na rzeczy. ;) Wyjaśniamy szybko nieporozumienie (chociaż ksiądz zignorował nasze zażarte tłumaczenia xD) i po otrzymaniu błogosławieństwa wracamy do schroniska, gdzie od razu idziemy spać.
***
Spotkani na Camino
Francuz, którego widzicie na drugim zdjęciu od góry w kapeluszu na głowie. Miał za długie szelki do plecaka - na tyle długie, że odstawał mu on pod kątem 45 stopni od pleców, trzymając się tylko na pasie biodrowym. Kiedy Dosia zapytała go, czy mu tak wygodnie, odpowiedział, że... dzięki temu nie pocą mu się plecy. Cóż, chyba po prostu nie lubił robić prania - a przynajmniej to można było "wywęszyć" z jego odpowiedzi. ;) Po kilku dniach zostawiłyśmy go w tyle, ale później dotarły do nas wieści, że nosząc plecak w ten sposób, zrobił sobie krzywdę, trafił do szpitala i nie mógł kontynuować wędrówki.

Fragment mapy, którą dostaliśmy od hospitalery w Bezanie - łącznie obejmowała ona sześć stron. :)
 Wędrówka w grupie - tego jeszcze na tym Camino nie było. ;) Zwróćcie uwagę na bagietę w reklamówce przymontowaną do plecaka Rodriga - już na tym etapie wędrówki ja i Dosia nie mogłyśmy na nią patrzeć i umierałyśmy z tęsknoty za pełnoziarnistym chlebem. ;)
 Budynki...
 ... i krowy mijane po drodze. ;)
 Koń też się trafił. ;)
  Wspomniana wyżej fabryka. ^^
No cóż, niektórzy nie przepadają najwyraźniej za UE. ;)
 Jedna z dziwniejszych strzałek mijanych na szlaku. ;)
 W dalszej drodze.
 Widok na Santillanę z góry...
... i odpoczynek pod schroniskiem. :)
 Spacer po mieście.
 Oczywiście, nie mogło zabraknąć lodów. ;)
 Polski akcent na furtce do albergue. ;)
 A na koniec - nasze schroniskowe znalezisko. :o