Wycieczka w ferie z młodszą siostrą. Najpierw była przejażdżka pendolinem (och, och, te opływowe kształty i komfort jazdy, tylko snapchat jak na złość nie chciał pokazywać odpowiedniej wartości na filtrze z prędkością i cały czas wyświetlało się "0 km/h"), potem pierwszy obwarzanek (mniam, mniam, nawet Agnieszka Mały Wybrzydzacz dała się przekonać) i zwiedzanie podziemnego muzeum (ach, ta nostalgia, ostatnio byłam tam podczas wycieczki klasowej w liceum!). Stamtąd poszłyśmy zameldować się w hotelu (39 złotych za dwójkę w Ibis Budget, niech żyją promocje! Tylko prysznic był jakiś dziwny, bo świecący), a potem udałyśmy się na obiad (do całkiem przyjemnej jadłodalni, gdzie pierogi były śmiesznie tanie, na ścianach wisiały półki z najróżniejszymi konserwami, a pani za ladą nosiła dziwaczny strój, powiedzmy: artystyczno-ludowy) i na spacer po Kazimierzu ("Agniesia, pójdziemy jeszcze na Kazimierz, a jak nie będziesz za dużo marudzić, to w nagrodę dostaniesz kapkejka"). No i dostała. :)
Następnego dnia deszcz. Plan awaryjny - czyli muzea. Ruszamy do Cricoteki (wow, wow, architekturalny ambalaż super, ale wystawa średnia), a stamtąd do Fabryki Schindlera (jeśli jest jedna grupa turystów, którą najchętniej wysadziłabym w powietrze, to są to wycieczki francuskich nastolatków). Potem czas został nam już tylko na szybki obiad (te stylizowane jadłodalnie to jakiś typowo krakowski fenomen :o) i popędziłyśmy na Polskiego Busa do Wrocławia. Ale o tym w następnym poście! :)