Umówmy się - miasta to nie jest mocna strona Irlandii. Rzędy nudnych domków szeregowych, małe arcydzieła brytyjskiej architektury zestawione z powojennymi potworkami i okraszone kolorowym irlandzkim szyldem, ulice pozastawiane wszędobylskimi samochodami, a do tego wszystkiego jednostajnie siąpiący deszcz w towarzystwie ciężkich szarych chmur nad głową. A jednak przemierzając Dublin na pieszo i podśpiewując sobie pod nosem "Ciągle pada" na zmianę z "Umbrella, ella, ella", człowiek sam nie wie, kiedy zaczyna nucić też "Kocham cię jak Irlandię".
Dublin jest trochę szary, trochę brzydki, a jednak ma swoją własną atmosferę - trochę jak Berlin czy Warszawa - a zwiedzałam go oczywiście śladami tamtejszej free walking tour. Po początkowej couchsurfingowej wpadce trafiłam też na bardzo miłych hostów, którzy odegrali rolę przewodników podczas moich pierwszych dni w Irlandii i między innymi... postawili mi mój pierwszy kufel guinnessa. ;)
I właśnie dzięki temu pierwszemu kuflowi chyba już na zawsze zostanie mi sentyment do Dublina.