Nadchodzi ostatni dzień objazdówki po Irlandii. Nie mam za bardzo na niego pomysłu, wiem tylko, że wieczorem muszę dotrzeć do Cork, gdzie rozpocznę swoją dwumiesięczną przygodę jako au pair (kiedy piszę te słowa rzeczona przygoda właśnie się kończy. Obok mnie stoi spakowany plecak, a w zasięgu wzroku leży karta pokładowa na jutrzejszy samolot). Postanawiam pójść za radą mojej hostki z Galway i zrobić po prostu dwa przystanki po drodze - w Ennis oraz Mallow. Tak jak radziła, odpuszczam też Limerick, bo podobno nic tam nie ma. Zwykle takie stwierdzenie by mnie nie przekonało, ale moje dotychczasowe irlandzkie doświadczenia potwierdzają tę gorzką prawdę - w irlandzkich miastach i miasteczkach naprawdę nic nie ma. ;)
Ennis okazuje się strzałem w dziesiątkę - to miejsce ma chyba największe stężenie uroczych witryn sklepowo-barowych na metr kwadratowy w Irlandii. Z kolei Mallow... dość powiedzieć, że podczas moich podróży tak na serio bałam się tylko dwa razy. Na dworcu kolejowym pełnym pijanych ludzi w Hanowerze, kiedy gonił mnie jakiś szalony Rosjanin i właśnie w Mallow, gdzie miałam nieprzyjemność czekać na opóźniony o prawie godzinę autobus na przystanku okupowanym przez irlandzki margines społeczny.
No ale chociaż ruiny zamku mieli fajne.