Swój pobyt w Bolonii zaczęłam od... około kilometrowego spaceru z lotniska do najbliższego przystanku autobusowego. :D Oczywiście nie oznacza to, że nie ma żadnego transportu spod terminalu - jest on po prostu niebotycznie drogi, a mnie zależało na jak najtańszym dojeździe do miasta. Bo im tańszy bilet, tym więcej gelato można zjeść, zwłaszcza, że Bolonia chlubi się zaszczytnym mianem włoskiej stolicy jedzenia. :D
W centrum okazało się, że z jakiegoś powodu kilka głównych ulic jest zamkniętych, tym bardziej cieszyłam się więc, że wybrałam tańszą opcję transportu, bo i tak nie udało mi się dojechać tam, gdzie chciałam. Dalej ruszyłam więc pieszo, ciesząc się w duchu, że większość chodników w Bolonii okryta jest arkadami - nie wiem, jak to możliwe, ale było tam dużo goręcej niż w Madrycie. A przynajmniej takie miałam wrażenie, bo w Hiszpanii było bardzo sucho, więc organizm oszczędzał wodę i prawie się nie pociłam. We Włoszech natomiast powietrze było wilgotne i wystarczyło zrobić dwa kroki z plecakiem ciążącym na plecach, a człowiek już był cały zlany potem.
Zaczęłam od spaceru po mieście - oczywiście w kierunku upatrzonej lodziarni. ;) La Sorbetteria Castiglione mnie nie zawiodła i już wkrótce mogłam rozkoszować się pysznymi gelato. Potem ruszyłam na dalszy podbój Bolonii: po skrzypiących drewnianych schodach wspięłam się na szczyt Torre degli Asinelli (na szczęście pozwolono mi zostawić plecak na dole, bo inaczej nie wiem, czy udałoby mi się tego dokonać), odkryłam, że miejsce, w którym chciałam zjeść pizzę jest zamknięte (nie wiadomo, czy z powodu urlopu, czy sjesty), zwiedziłam najpiękniejszy cmentarz, jaki dane mi było do tej pory zobaczyć (Certosa di Bologna), w żałobie po pizzy spożyłam kolejną porcję lodów (w Gelateria Islanda) i udałam się do sanktuarium w San Luca, do którego wiedzie malowniczy szlak pod arkadami (który jest tak stromy, że obciążona plecakiem o mało nie wyzionęłam ducha. Camino może się schować. Albo wyszłam z wprawy ;) ). Odpoczywając na szczycie, musiałam mieć bardzo cierpiętniczą minę, bo jakieś małżeństwo siedzące na ławce nieopodal zaoferowało mi podwózkę na dół. Oczywiście na migi, bo ja po włosku potrafię powiedzieć tylko dwa najprzydatniejsze słowa: "grazie" i... "gelato", oczywiście. ;) Z ochotą przystałam na tę propozycję, a podczas jazdy odbyliśmy krótką konwersację, w której próbowałam wyjaśnić, że jestem z Polski. Przebiegała ona mniej więcej tak:
Oni (po włosku): skąd jesteś?
Ja (zakładając, że pytają, skąd jestem): eeee, Polonia?
Oni (nie zrozumiawszy): tak, tak, zawieziemy cię do Bolonii, ale skąd jesteś?
Ja: Polonia!
Oni: tak, tak, to jest Bolonia, ale skąd ty pochodzisz?
Ja (z rozpaczą w głosie): Polonia?
Oni (głośno): Aaaaa, papież Jan Paweł II!
A potem wysadzili mnie w mieście, a ja udałam się na przystanek, skąd miał odjechać mój autobus na lotnisko. Po drodze przez przypadek znalazłam inną filię Gelaterii Castiglione, więc wygrzebałam z dna kieszeni resztę zaskórniaków i zjadłam jeszcze jedną porcję lodów na pożegnanie z Włochami. Na koniec tego obfitującego w wydarzenia dnia czekał mnie jeszcze powrotny spacer na lotnisko, gdzie spędziłam przemiłą noc. Gdyby ktoś chciał kiedyś iść w moje ślady: warto dotrzeć tam na tyle szybko, żeby zająć sobie jedną z kanap stojących na pierwszym piętrze w hali odlotów. ;)
Bolonia.
Torre degli Asinelli.
Certosa di Bologna.
W drodze do San Luca...
... i na miejscu.
Na koniec młoda para, lody...
... oraz widok z drogi na lotnisko. :)