Wyobraźcie sobie taki obraz: siedzę sobie w Cukierni Wiedeńskiej w Płocku i czytam "Miasto Archipelag" Springera, a konkretnie reportaże dotyczące tego właśnie miasta. Siedzę sobie w ciepełku, za oknem leje, a ja czytam i nie wierzę, co czytam. Bo cóż ten Springer pisze? A pisze, że generalnie jest źle. A ja patrzę przez okno i widzę, że nie do końca. Wiadomo, mogłoby być lepiej, ale nie jest źle, bo w Płocku jest gdzie usiąść, gdzie zjeść i wypić (w miejscowym browarze, wiadomix), jest piękny widok z bulwaru nad Wisłą i jest Kamienica Secesyjna w Muzeum Mazowieckim. Oczywiście, moja perspektywa turystki może różnić się od perspektywy mieszkańca – i pewnie się różni. Ale póki w Płocku działa rafineria, czyli w przeciwieństwie do innych miast "Archipelagu" póki jest gdzie pracować i póki nie trzeba codziennie dojeżdżać do wielkich ośrodków (w tym wypadku – do Warszawy), dopóty nie można Płocka zestawiać z innymi miastami "Archipelagu". Bo moim zdaniem mieszkańcom Płocka nie potrzeba marudzenia Springera, a raczej potrzeba im kanapki (wiecie, dobra wiadomość obłożona złą wiadomością przykryta dobrą wiadomością), która dałaby im poczucie dumy z tego, gdzie mieszkają, i wytyczyła kierunek zmian na przyszłość.
Tak więc ja już zachwalam Płock, gdzie mogę, bo wyjeżdżałam stamtąd zachwycona. Nie wiem natomiast, gdzie chodził Springer, że przyszło mu do głowy, że można Płock wymieniać na jednym wdechu z miastami-sierotami po polskiej transformacji.